28 maja 2015

Prossima fermata: Roma!

Rzym. Centrum starożytnego imperium, stolica antycznego świata. Absolutne "to trzeba zobaczyć" nie tylko w skali europejskich miast. Romantyczny wypad do Wiecznego Miasta był moją i mojej żony (Zofii), licząc na oko, jedenastą podróżą poślubną (no i przecież nie ostatnią!). Podobnie jak w przypadku Paryża (wpis tutaj) przytaczam na blogu garść moich wycieczkowych spostrzeżeń i przemyśleń. Zapraszam.

Zabytki. Jak to zgrabnie ujął nasz kieszonkowy przewodnik - Rzym to największe na świecie muzeum pod gołym niebem. W istocie, człowiek się tutaj potyka o rzeczy godne zobaczenia. Jak nie imponujące pomniki kultury starożytnej, to perły dorobku odrodzenia. Patetyczne stwierdzenie, że miasto oddycha wielką historią, jest tutaj bezsprzecznie na miejscu.





Niezliczone piazze (place), kościoły, parki, fontanny, kolumny to substrat Rzymu. Przyjemnie było uruchomić wyobraźnię w Koloseum lub na Forum Romanum. Wobec solidnego ich nadkruszenia przez ząb czasu, zwłaszcza rynku rzymskiego, próba dokonania w głowie projekcji dawnej ich świetności stanowiła nie lada wyzwanie. Efekt był jednak niezwykły.

Co mnie najbardziej urzekło, poza zwiedzeniem miejsc kluczowych (vide kopuła Bazyliki św. Piotra)? Po prostu zabudowa Rzymu. Taka, jaką kojarzymy z obrazków i filmów: ciasna, kręta. Nie ma nic bardziej nastrojowego niż wieczorny spacer zaułkami miasta po plecach licznych gości przesiadujących w kameralnych trattoriach.

Nie wiem, które przechadzki silniej na mnie oddziaływały - paryskie czy rzymskie. Paryż jest dla mnie miejscem wyjątkowym, jedynym w swoim rodzaju, ale myślę sobie, że Rzym właściwie chyba w niczym mu nie ustępuje. W obu metropoliach każdy znajdzie coś szczególnego, coś dla siebie. Gdybym chciał powyższe rozważania przenieść na grunt absurdalnie przyziemnego porównania, powiedziałbym, że to tak, jakbym porównywał bigos mojej cioci z bigosem mojego teścia. Oba wyraźnie się od siebie różnią, ale jednocześnie oba są wyśmienite.



Ruch miejski. Jeżeli chodzi o pojazdy, to wiadomo, królują skutery. Wszędzie się wcisną, wszędzie sobie poradzą. Pobocza ulic są nimi przepełnione tak jak zawalony jest wielbłądami parking pod oazą. Ciut hałaśliwe, ale przecież nie sposób wyobrazić sobie melodii Rzymu bez ich bzyczenia. Skuter na stałe wpisał się nie tylko w krajobraz stolicy, jest symbolem całych Włoch.




Jeśli zaś chodzi o autobusy, to rzymskie przedsiębiorstwo komunikacyjne nie wymieniało swojej floty chyba od kilku... dekad. Serio, ilekroć przyszło nam korzystać z tego środka transportu, nasze bębenki w uszach klepały w matę. Szyby i wszelkie inne części składowe każdego autobusu sprawiały wrażenie, jakby wszystkie je dzieliły wielkie, pięciocentymetrowe przerwy. Niesamowity hałas generowany przez ich terkot, klekot i telepanie się obudziłby Was skuteczniej niż hitlerowskie przemówienie. Najciekawsze emocje były w czasie wieczornych/nocnych powrotów do hotelu, gdy kierowca krążył dodatkowo po drogach z nawierzchnią à la kocie łby. Tak więc w autobusach się nie rozmawia, nawet ze sobą, bo nie sposób również myśli własnych usłyszeć.

Włosi jeżdżą jak reszta południowców, czytaj: podtrąbiają na siebie co jakiś czas wesoło (często by się przywitać lub po prostu uśmiechnąć), w sposób niesygnalizowany, subtelny - acz nagły zmieniają pasy ruchu, a także uprawiają magię, za pomocą której na dwupasmowej jezdni znajdują trzeci, a nawet czwarty dodatkowy tor jazdy. Raczej daleko im do bułgarskiej nonszalancji, niemniej jednak nadal jest ciekawie. Ale ale, ciekawa obserwacja: w Rzymie pieszy jest święty. Kierowcy zatrzymują się usłużnie przed każdym, niezależnie od miejsca i czasu. Na przejściach dla pieszych widać wyraźny podział na turystów i autochtonów. Pierwsi grzecznie czekają, a ci drudzy non-stop walą z jednej strony na drugą, bez względu na aktualne widzimisię sygnalizacji świetlnej. Siedzący za kółkiem naprawdę odznaczają się tam anielską cierpliwością. Kiedy i my zapragnęliśmy w pełni zatopić się w klimacie miasta i zaczęliśmy przechodzić przez ulicę byle jak i byle gdzie, ani razu (!) nikt na nas nie zatrąbił, nikt nie nakrzyczał, nikt nie pokazał nam też żadnego palca.



Moda. "Zawsze wyglądaj tak, jakbyś miał spotkać miłość swojego życia". Tak ponoć mawiała Coco Chanel, a nasz pełen mądrości przewodnik informuje, że zasada ta przyświeca Włochom w szczególności. Owszem, na świecie dość stabilnie usadowiony jest wizerunek Włochów, którzy dbają o swoją prezencję jak mało który naród. Mogą mieć zaniedbane mieszkanie, rozlatujący się samochód czy zaśmiecony ogród, ale nigdy nie pozwolą sobie na niechlujny, czy właściwie nawet niemodny wygląd.


Ja mam mieszane uczucia co do powyższej tezy. Z pewnością nie odebrałem Włochów i Włoszek jako bezapelacyjnych ikon stylu, a ulic Rzymu jako wielkiej rewii mody. Oczywiście biorę poprawkę na to, że wśród mijanych przeze mnie ludzi było zapewne mnóstwo turystów - obcokrajowców. Piszę jednakże w tej chwili o tych, co do których wiedziałem lub miałem niemalże pewność, że byli Włochami. Jeśli miałbym doprecyzować tę kwestię, to chyba chodzi głównie o rozbieżne gusta i poczucie estetyki (moje jako moje lub moje jako Polaka).

Trzeba bowiem przyznać, że większość Włochów faktycznie bawi się modą, widać w tym wszystkim zamysł i nic nie jest dziełem przypadku. Na pewno pozostają w tej materii wyraźnie uświadomieni, a część z nich rzeczywiście wykazuje się wybitnym smakiem i elegancją. Ale spotkałem też nadspodziewanie dużo niechlujnie ubranych kelnerów, biznesmenów z karykaturalnie dopasowanymi garniturami czy dojrzałych kobiet fatalnie łączących pstrokate kolory. Można by zaryzykować i rzec, że w efekcie końcowym to kraj jak wiele innych. U nas przecież Bogdan nie jest gorszy i żadna to dla niego sztuka założyć odpustową koszulę, rozpiąć trzy guziki pod szyją i położyć złoty krzyż na włosach na klatce.


Jedzenie. Jak wiecie, jestem jego fanatykiem (patrz opis "o mnie"). W Rzymie mogłem się wyżyć. Uwielbiam kuchnię włoską, bo uwielbiam wszelkiej maści makarony. Jedzony przy stoliku, czy też na ulicy, flagowa carbonara lub specjalność zakładu - pochłaniałem wszystko bez opamiętania. No i naturalnie pizza. Niejednokrotnie zaczynaliśmy nasz słoneczny dzień od pojedynczego trójkącika. Śniadanie, obiad, kolacja - na placek z serem i innymi dobrami każda pora jest odpowiednia. Oczywiście jako dumnemu Polakowi zawsze po jakimś czasie zatęsknia mi się za ziemniakami, kotletem i surówką. Chyba nikt nie chciałby zbyt długo trwać przy jednej kuchni, ale pięć dni pasty zagryzanej pizzą wydaje się rozwiązaniem optymalnym (raz jeden się i tak zresztą wyłamałem, delektując się jagnięciną z grilla). Do tego pyszne tiramisu, panna cotta, kawa i lody, lody, lody. Oj, stawiam kasztany przeciw orzechom, że samolot powrotny leciał przeze mnie nieco niżej.





Odkrywaliśmy nowe smaki, ale niekoniecznie w nowych miejscach. Polecono nam pewną knajpkę, która okazała się oferować pyszne jedzenie za kapitalne (czyli że atrakcyjne) ceny. Do tego znajdowała się na tzw. Zatybrzu, urokliwej części miasta słynącej z długonocnych biesiad i niepowtarzalnego klimatu. Wracaliśmy tam właściwie codziennie. Gdyby ktoś chciał wiedzieć - Carlo Menta przy Via della Lungaretta 101. Polecam zestaw à la Domin: penne carlo menta + na deser pizza napoli. Buon appetito!



Ludzie. Co do zasady, zgodnie ze stereotypem. Włosi są otwarci, uśmiechnięci, chętnie zagadują. "Ciao, ciao, grazie, grazie". Wszystko jednak nie na taką skalę, jakiej się spodziewałem. Naczytałem się uprzednio, że w restauracjach kelner prowadzi nad Twoim uchem rozradowane monologi, a zachęcany kolejnymi "bene" i "bravo" swoich opowieści gotów nie kończyć. Tymczasem żaden Francesco nie opowiadał mi skąd pochodzi nazwa jego trattorii, jak i żaden Paolo nie tłumaczył mi zawile, co to właściwie jest ta grappa i z czego się ją robi. Mam nadzieję, że nie wynikało to ze zbyt niskich napiwków, serwis był zawsze sowicie opłacony...



Głównym problemem jest natomiast niezauważanie przez Rzymian faktu, że język angielski to współczesna lingua franca. W tym aspekcie są podobni do Francuzów. Stawiam jednak hipotezę, że o ile u krewnych Asterixa niechęć do angielskiego wynika z poczucia dumy i swojej wyższości nad Zjednoczonym Królestwem (sam język jest im znany), tak u Włochów nie ma ukrytego dna i unikają oni mowy Szekspira po prostu dlatego, że ją bardzo słabo znają. Czasem odnosiłem wręcz wrażenie, że się tego wstydzą. Wniosek jest taki, że Polacy nie muszą mieć na tym tle żadnych kompleksów. Swobodne gaworzenie po angielsku w sklepie lub na ulicy jest tak samo ciężkie w Warszawie, jak i w Rzymie czy Paryżu. A może u nas jest nawet lepiej pod tym względem?

I jeszcze co do ludzi. W Rzymie aż roi się od imigrantów. Rozumiem, że stolice zawsze są nieco odmienne, stanowią zazwyczaj międzynarodowe mozaiki i tygle kulturowe. Ale to nie wygląda najciekawiej, gdy muzułmanie oprowadzają wycieczki po Watykanie, a Arabowie usługują nad Twoim talerzem (w niemal wszystkich miejscach, w których jadaliśmy, kelnerzy byli ciemnoskórzy; co innego kelnerki, Włoszki pełną gębą;). Nie bardzo mnie ruszy zarzut o ksenofobię, mnie po prostu ciekawi skala zjawiska, tak jak ciekawi też to, czy w 2050 r. Niemcy dorzucą półksiężyc do swojej flagi.

---

Żeby nie kończyć tak defetystycznie, mam dla Was zagadkę z cyklu "Znajdź Wallego (Zofię)". Ona naprawdę tam jest! Ciao!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz