8 maja 2015

Godej, mów, rozprawiaj

"Nie ma nie-polityki. Wszystko jest polityką". Pogląd wyrażony przez Tomasza Manna jest dość dobrze znany. Zapamiętałem te słowa bynajmniej akurat nie wskutek fascynacji i zaczytywania się w twórczości niemieckiego noblisty (choć przecież intelektualista ze mnie tęgi). Wbiły mi się one swego czasu do głowy przy okazji lektury vademecum maturalnego w ramach powtórek z wiedzy o społeczeństwie. I co jakiś czas niezmiennie do mnie powracają, bo w punkt opisują nasz świat.

Wszystko jest polityką. No, może ewentualnie precyzując, nie wszystko jest polityką w najściślejszym znaczeniu tego słowa, czyli działalnością zorientowaną na zdobycie i utrzymanie władzy. Ale w szerszym kontekście politykujemy wszyscy. Każdy z nas codziennie kalkuluje, co mu się opłaca, a co nie. Jaką zawrzeć umowę, z kim wejść w mniej lub bardziej formalne porozumienie. Takie na przykład małżeństwo z miłości to wymysł historii absolutnie najnowszej. Dobrze wiemy, że drzewiej było tak, że rodziny umawiały się na mariaż w myśl zasady - ja tobie córkę, a ty mi swoje morgi. Dziś też człowiek codziennie zastanawia się, co i jakie przyniesie mu korzyści. Każdy zaś ma swoje interesy, które krzyżują się z interesami innych, tworząc swoistą sieć naczyń połączonych.

Wszystko jest polityką. Kiedy prezydent kohabituje z premierem i kiedy proboszcz zawiera sojusz z wójtem. Kiedy lobbuje się w Sejmie i kiedy dopina się przetargi w najmniejszych gminach. Polityka jest na uczelniach wyższych, w wojsku, w szpitalach. Jest obecna w mediach i Kościele. Jestem w stanie wyobrazić sobie, że polityka rządzi nawet zebraniami szkolnego komitetu rodzicielskiego. Swoją drogą pomyślcie tylko: frakcje niezamożnych rodziców zdolnych dzieci z trudem przełykający przymusowy alians z nadzianymi rodzicami nadzianych snobów. Tam też się musi dziać, na bank.

Wszechobecna polityka jest również najzwyczajniej w świecie ciekawa. Jak inaczej wyjaśnić ogromne sukcesy produkcji, w których kościec fabuły stanowią intrygi, knowania, spiski, czysta władza. "Zakazane imperium". "House of Cards". "Gra o tron". Ich spektakularność opiera się na wyjątkowo atrakcyjnym i sprawnym, zarówno na poziomie scenariusza, jak i w warstwie aktorskiej, opowiadaniu o meandrach i mechanizmach niczego innego, jak polityki.

Dlaczego piszę o tym wszystkim? Ponieważ skoro stawiamy tezę, że polityka jest wszędzie, to znaczy, że dotyczy każdego z nas. A skoro tak, to każdy z nas ma ten przywilej i prawo (a może wręcz obowiązek?) się nią interesować i w jakimś stopniu w niej uczestniczyć. Postawą bardzo często przyjmowaną w polskim społeczeństwie jest natomiast klasyczne "nie znam się na polityce, więc nie komentuję, nie wypowiadam się". I jest również niemało ludzi, którzy ganią innych za wszelkie próby przedstawienia swojego punktu widzenia, choćby odbywało się to na ich własnej tablicy na facebooku. Pierwsi złorzeczą, gdy ci drudzy wyrażają swoje opinie i dowodzą im, że się nie znają, że lepiej niech wrócą do swoich zadań, do tego, w czym są dobrzy, a nie - politykować!

To błąd. Przypomina mi to powtarzane przez moją Mamę uwagi rzucane do męskiej części rodziny podczas oglądanych przez nas meczów. "Nie komentujcie, bo sami na pewno nie umiecie lepiej zagrać. Wyjdźcie na boisko i pokażcie co potraficie, a nie tylko na nich narzekacie". Jakkolwiek bardzo kocham moją rodzicielkę, to nie mogę zgodzić się z takim podejściem. Nie muszę być świetnym napastnikiem, by stwierdzić, że Sylwester Patejuk wprawdzie strzelił kiedyś w Śląsku fajnego gola, ale na szpicy w Manchesterze to by nie pograł. Nie jestem niekompetentną osobą do uznania, że zawodnik X jest patałachem i kopie się po czole, ale za to pan Y to już Pan Piłkarz. Jako widz, do którego przecież kierowana jest rozrywka w postaci futbolu, mam święte prawo wyrazić swoje zdanie na temat jakiegokolwiek piłkarza, klubu czy meczu. Wcale nie muszę do tego dryblować jak Ronaldinho. Inna sprawa, czy ktoś podzieli mój osąd.

Przenosząc to na grunt rozważań o polityce - każdy ma prawo głosu. Każdy powinien móc oceniać, wyrażać aprobatę lub niechęć, postulować zmiany, i tak dalej i tak dalej. Piszę o tym również dlatego, że ostatnio szczególnie zadziwiły mnie komentarze pod jednym z felietonów Krzysztofa Stanowskiego, na co dzień piszącego o piłce nożnej. Czytelnicy dogadywali mu w nich, że jako dziennikarz sportowy nie powinien mierzyć się z tematami politycznymi i by pozostał na swoim poletku. Jak dla mnie redaktor Stanowski może mierzyć się z tymi tematami z jednej wystarczającej przyczyny - jest obywatelem tego kraju. Zupełnie oddzielną kwestią jest, czy ktoś się z jego diagnozami i poglądami zgadza i czy pasuje temu komuś, że polityczne wątki poruszane są na portalu stricte piłkarskim. 

Prawda jest jednak taka, że ilekroć redaktor Stanowski wchodził w ostatnim czasie w świat polityki, to każdorazowo punktował niezwykle celnie i dużo dojrzalej niż niejeden tzw. publicysta. Fakt, że sporo w jego tekstach banałów, ale odnoszę wrażenie, że coraz częściej należy nam Polakom przypominać nawet te banalne prawdy.

Nie bójmy się więc wyrażać swojego zdania i komentować poczynań polityków. Nie dajmy sobie wmówić, że by mieć prawo wypowiedzi musimy być politologami, socjologami czy innymi kwalifikowanymi badaczami. Wystarczy, że polityka nas codziennie, bezpośrednio dotyczy. Owszem, optymalnym rozwiązaniem jest, gdy się angażujemy, interesujemy, trochę czytamy i śledzimy, o co w ogóle w tej całej maszynerii chodzi. Janusz Korwin-Mikke często powtarza, że brzydzi się systemem, w którym dwóch meneli spod budki z piwem ma więcej do powiedzenia niż jeden profesor. Nieświadomość polityczna to faktycznie jedna z dotkliwszych bolączek demokracji.

Dlatego też sprawą kluczową pozostaje wykreowanie społeczeństwa obywatelskiego, a tego z pewnością nie zbudujemy dopóty, dopóki dobrowolnie będziemy zgadzać się na własne milczenie.

---

Ażeby nie kończyć tak pompatycznie, krótko o Lidze Mistrzów, skoro wcześniej zahaczyłem już o piłkę.

Bardzo lubię Juventus. Bardzo mi było smutno, gdy przegrał finał Ligi Mistrzów w 2003 roku. Bardzo się cieszę, że w tym dotarł do półfinału, który miał być wynikiem ponad stan. Okazało się jednak, że Juve ma wielką ochotę zrobić jeszcze jeden krok i wcale małe szanse by zameldować się w finale. Rozbudził mój apetyt wtorkowy wynik z Turynu, jednak wczoraj wylał na mnie kubeł zimnej wody, a potem dodatkowo zwyczajnie zastrzelił mały jegomość z Argentyny. Z tak grającą Barceloną i Messim Juventus chyba jednak nie podziała. Wydaje się też raczej oczywiste, że to Real miałby w razie czego faktyczną możliwość nawiązania równej walki z katalońskim potworem. I choć ktoś mógłby zarzucić współczesnemu futbolowi przesyt meczami spod bandery "el clasico" (mi się jeszcze w sumie nie znudziły), to choćby z koneserskiego punktu widzenia, tak byłoby dla finału LM po prostu najlepiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz