25 lutego 2015

O iskrach, łysolu i prawnikach

Siedzę sobie w pracy, próbuję coś napisać. Facet za oknem gwiżdże. Wyglądam, widzę, że taksówkarz. Czeka na kogoś i zabijając nudę pogwizduje sobie w kółko tę samą melodię. Gwiżdże tak już dobre piętnaście minut. Ja przez tych piętnaście minut piszę jedno i to samo zdanie. Krew mnie zalewa, bo nie mogę się przez gościa nijak skupić. On sobie tylko gwiżdże. A ja mam tylko ochotę wykrzyczeć mu, żeby wyniósł się spod naszej kamienicy i że liczę, że trafi mu się kurs na północ Pragi.

Korek. Jak dokądś jedziesz w Warszawie, z jakiegokolwiek punktu A do jakiegokolwiek punktu B, często więcej stoisz niż jedziesz. Tak więc siedzę sobie w samochodzie otoczony sześćdziesięcioma innymi dwuśladami i jak cała reszta wpatruję się w sygnalizator, czternasty raz odliczając w myślach: "3... 2... 1... zielone". Nagle, gdy żółte się jeszcze dobrze nie uwidoczniło, paniusia z pasa obok ni z tego, ni z owego (czyli bez kierunkowskazu, a jakże), zmienia tenże pas, przejeżdżając tyleż brawurowo, co niebezpiecznie blisko mojego błotnika. Rzecz co do zasady błaha, w stolicy oczywista jak to, że drugą linią metra przejedziesz się tylko w kasku i tylko gdy jesteś politykiem. Ale u mnie naturalnie klasyczny objaw afektu. "No jak tak można, no jak tak można, że co to, tak przed maską, tak znienacka?!" - drze się wewnętrzne ja.

Dlaczego przywołuję powyższe dykteryjki? Traktuję je jako wtręt do polecenia Wam argentyńskiego rywala naszej "Idy" w tegorocznych Oscarach - filmu "Dzikie historie" autorstwa ucznia Almodóvara, Damiána Szifróna. Sześć kapitalnie napisanych opowieści przywodzi na myśl, jak często katastrofa czai się za naszymi plecami. Jak prozaiczne, z pozoru nieistotne sytuacje budzą w nas takie demony, przez które przekraczamy tę cienką granicę, za którą czeka nierzadko nawet samounicestwienie. Oczywiście źródłem nie każdej z opowiadanych historii są proste, codzienne zdarzenia i pewne impulsy w zachowaniach. Niekiedy główny lub choćby dodatkowy zapalnik stanowią długo skrywane frustracje, tajemnice, dawne winy.

 

Tak czy inaczej ów film w swojej głowie praktycznie od razu zaszufladkowałem jako swoiste kino moralnego niepokoju - widzimy zwyczajne życie i codzienne czynności, ale wiemy, że w powietrzu wisi coś ciężkiego. Tak jak wiemy też, że jedna niewinna (w teorii) decyzja okaże się na tyle niefortunna, że pociągnie za sobą kolejną i kolejną, generując długi łańcuch dramatycznych wydarzeń. To coś jak kino à la bracia Coen. 

"Dzikie historie" są również filmem świetnie zagranym. Dodatkowo miły jest fakt, że oglądane przez nas twarze aktorów są praktycznie zupełnie nieznajome. Można wówczas wychwycić dużo więcej ciekawego z ich gry. Jeśli więc tak jak ja lubicie czasem odkazić sobie mózgowie i odpocząć od obrazów, w których króluje język angielski, zdecydowanie polecam Wam "Relatos salvajes". Aha, byłbym zapomniał. To jest oczywiście komedia.

Ogólnie co do Oscarów? Czuję się z tym dziwnie, ale jakoś w tym roku podszedłem do tematu chyba raczej na chłodno. Paradoksalnie, bo przecież w Polsce języczkiem uwagi była nominacja dla wspomnianej "Idy" i siłą rzeczy ludzie żyli całą zbliżającą się galą. Owszem, oglądałem skróty i skróciki oraz fotosy majtek Harrisa. Ale jakoś wyjątkowo nie napalałem się tej zimy na oscarowe filmy. Gwoździem do mojej trumny będzie wyznanie, że samej "Idy" (jeszcze?) nie obejrzałem. Z produkcji nominowanych zaś w głównej kategorii zaliczyłem w zasadzie chyba tylko dwie.

Birdman. Cudownie było znów po wielu latach zobaczyć Michaela Batmana Keatona w takiej formie. Rola właściwie skrojona pod niego. Zgadzam się z przewijającym się w recenzjach stwierdzeniem, że udane okazało się symboliczne zagranie polegające na wrzuceniu w buty zakurzonego bohatera z komiksu właśnie zakurzonego bohatera z komiksu. Było przekonująco, a Edward Norton dodatkowo pięknie podbijał poprzeczkę. Kwestia in minus - film ciężki w odbiorze pod względem technicznym (kręcony przy pomocy minimalnej liczby cięć), choć piszą, że rewolucyjny. Co kto lubi. Globalnie jednak na plus.

Whiplash. Za opis zupełny tego obrazu uznaję przeczytane gdzieś zdanie brzmiące mniej więcej: "to opowieść o tym, jak niewyczuwalna potrafi być różnica pomiędzy mobilizowaniem podopiecznego do przekraczania własnych granic, a podcinaniem mu skrzydeł". Nie wiedziałem, że J. K. Simmons aż tak fajnym aktorem jest! Chapeau bas.

I to tyle obejrzanego. W sumie bida.

W jakimś stopniu jest to pokłosie tego, że od dłuższego czasu palmę pierwszeństwa dzierżą u mnie filmy odcinkowe. Dużo wygodniejsze, gdy jest się już dorosłym i się pracuje. Co zatem w serialach?

W "Suitsach" zdaje się, że ostatnim odcinkiem (4x14) scenarzyści powoli wracają na właściwy tor. Żadnego wałkowania wyolbrzymionego problemu przez całe czterdzieści minut, lecz dobra, pojedyncza sprawa (czy właściwie "case") i mrowie dynamicznych, piekielnie ostrych i zabawnych dialogów. To właśnie za ten słowny ping - pong pokochaliśmy Harvey'a i Mike'a. Niech dobre trwa.

Odliczanie wybrzmiewa coraz głośniej - zostały już tylko dwa dni by sprawdzić, jak prezydencki fotel dopasował się do Franka Underwooda (bo przecież nie mogło być odwrotnie). "House of Cards" jak zwykle wchodzi razem z drzwiami, czyli tego samego dnia premierę ma wszystkie trzynaście odcinków sezonu. Jaka szkoda, że w piątek wyjeżdżam.

A na deser - kolejny "branżowy" serial. "Better call Saul", czyli tzw. spin-off genialnego "Breaking Bad", opowiadający o perypetiach prawnika Saula Goodmana. Choć wydał na świat na razie dopiero cztery odcinki, moim zdaniem spełnia pokładane w nim nadzieje. Z daleka czuć, że autorom "BB" nie skończyło się paliwo i historia Saula może kiedyś pozamiatać w kategorii najlepszy serial dramatyczny. Tak jak przy pierwszym poznaniu, jeszcze u Waltera White'a, papuga Goodman w ogóle nie przypadł mi do gustu, tak w tej chwili uważam dedykowanie mu odrębnej produkcji za strzał w dziesiątkę. Choć oczywiście poczekajmy, jak rozwinie się ta zaiste ciekawa sytuacja. Napisać jednak muszę - Bob Odenkirk jest magnetyzujący. Kropka.



PS. Wracając jeszcze do Oscarów. Gazeta.pl napisała ostatnio, że przeciętny członek Amerykańskiej Akademii Filmowej jest białym mężczyzną około sześćdziesiątki i dlatego jej wybory mają zazwyczaj mocny odchył konserwatywny. Ja natomiast zawsze słyszałem, że Hollywood potrafi nagradzać jedynie filmy lewicujące, najlepiej z homoseksualizmem lub problemami Żydów w tle. Bądź tu człowieku mądry i typuj sobie kto zgarnie złoto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz