23 października 2015

Skuterem pod kino

Zimno nadeszło. Ale takie zimno faktyczne, które nie pozwala bawić się w półśrodki, lecz nakazuje powyciągać z szaf te cieplejsze kurty, szaliki i nawet już rękawiczki. Ja przekonałem się, że jest już faktycznie zimno, gdy zmarzłem w ostatnim czasie jak Kenijczyk na wakacjach w Estonii podczas jazdy skuterem do pracy. A właśnie, kupiłem sobie skuter. To znaczy kupiłem już czas jakiś temu, ale się nie chwaliłem, bo ogólnie dawno niczym się tu na blogu nie dzieliłem. I w sumie formalnie nie skuter, bo zarejestrowany jest pod dumną nazwą "motocykl", ale nie oszukujmy się - mimo że nie pierdzi jak odkurzacz, bo to 125-tka, to dalej wygląda jak podgatunek, czyli bzykacz. Przyzwyczaiłem się już nawet do szyderstwa, że mam fajny, kobiecy pojazd. Ale jak też praktyczny i sympatyczny jest tenże wehikuł! To oszczędność dla kieszeni (spalanie + mogę parkować w dowolnym miejscu za darmo), oszczędność czasu (a czas to pieniądz, więc w portfelu zostaje jeszcze więcej...taa, jasne) i nade wszystko frajda z wywijania pomiędzy lusterkami stojących w korku dwuśladów. Super. A jak już będę dorosły, to kupię sobie prawdziwy motocykl. Jednak nie wielkomiejskie przejażdżki w kasku miały być tematem dzisiejszego wpisu.

Wróćmy tedy do zimna. Jego nadejście jednoznacznie obwieszcza, że szeroko pojęty czas wakacyjno-letni się skończył. A skoro tak, to za nami również wszelkiego rodzaju okresy ogórkowe, choćby w polityce, rozgrywkach piłkarskich czy w kinie. I właśnie co do tej trzeciej materii chciałem dziś trochę głosu zabrać.

Moje wierne, liczne audytorium (ja już nie wiem, jak sobie jeszcze zażartować z liczby czytelników tego bloga) zapewne pomstuje, że "tyn jak zwykle jakieś swoje głupio-mądre wstawki o filmach", ale co zrobić. Pragnienie odezwania się jest we mnie silniejsze w tej kwestii aniżeli złote milczenie.

W ostatnim czasie miał miejsce mały wysyp produkcji, dla których warto było podnieść tyłek z własnego fotela i usadowić go w fotelu, w którym nie wiadomo który podłokietnik jest twój. Obejrzałem wraz z żoną kilka z owych produkcji i teraz Wam powiem, czy fajne. Choć tak po prawdzie to moje uwagi i tak Wam się pewnie nie przydadzą, bo większość z tych tytułów zdążyła przebrzmieć w kinach, więc albo już je widzieliście albo macie niewielkie szanse, by je na wielkim ekranie jeszcze złapać. Trudno. Może ktoś skorzysta z rady na etapie wybierania, który film sobie kupić na DVD...

"Do utraty sił" - bardzo fajny. Osz kurtka, jak ten film dał mi w czambuł. Zrealizowany w idealnej zgodzie z kluczem kina "sportowego". Sukces - upadek - rozpacz - wzięcie się w garść - walka o powrót - droga na szczyt. Zdawałoby się, że nic prostszego, by stworzyć hit - wystarczy podążać powyższym szlakiem. A jednak wielu reżyserów się wykłada. Ich obrazom często czegoś brakuje, mimo przeświadczenia twórców, że dodali wszystkie niezbędne składniki. Brakuje jakiegoś nienazwanego elementu. "Do utraty sił" ten element posiada. Film jest bowiem schematyczny - słusznie recenzuje Filmweb, że przez właściwie cały czas jego trwania czujemy, co zdarzy się za kilka minut. Ale jednocześnie ma to coś. Wszystko zatrybiło tu jak trzeba, a dodatkowo opowiadana historia podana jest w tak przekonujący sposób, że nie da się jej nie przeżywać z wielką pasją.

Gdy widziałem, jak główny bohater raz za razem dostawał od życia w kość, czułem niemal fizyczny ból. Czułem na sobie jego pot i krew, czułem jego złość, a nade wszystko czułem jego bezsilność wobec skundlonego losu. Wielkie z tego tytułu uznanie dla Jake'a Gyllenhaala. Lubię tego aktora, ale w sumie nie uważałem go wcześniej za wybitnego. Rolą Billy'ego Hope'a wszedł do pierwszej ligi.

Nie potrafię zliczyć wszystkich momentów, w których chciałem się na tym filmie rozpłakać jak bóbr. Nie zrobiłem tego jednak, bo nie mogłem wyjść przed żoną na miękką parówkę. Wystarczy, że poruszam się kobiecym pojazdem.


"Sicario" - średniofajny. To znaczy mnie się podobał, mojej żonie już niekoniecznie, więc wyciągam średnią. A tak poważnie, to to jest poważny film. Mroczny wręcz. Temat ciekawy, forma wciągająca. Scena w korku na autostradzie - majstersztyk.  A jednak ilekroć się nakręcałem, ilekroć reżyser rozochocał mnie to mocniej i mocniej, tylekroć bańka pękała. Mówiąc wprost, akcja zupełnie siadała w filmie jakieś 4-5 razy. Były fajerwerki? No to następnie pora na enty, dłużący się epizod o rozterkach głównej bohaterki. Bo ona miała potężne rozterki, jakby ktoś nie zauważył.

Nie mam nic przeciwko przegadanym scenom. Wręcz przeciwnie - bardzo je lubię, nawet, jeśli nie mają nic wnosić do fabuły i gdy pełnią jedynie funkcję ozdobnika. Czasami są bowiem po prostu zjawiskowe z uwagi na warsztat reżysera i kunszt aktorów. W "Sicario" jednak te sceny nie są aż tak dobre. Tęskni się zatem automatycznie do tych fragmentów, w których kule latają gęsto, a napięcie można kroić nożem.

Film kradnie Benicio Del Toro. Przyznam się, że nie znam go aż tak dobrze, nie widziałem zbyt wielu jego ról. Tutaj swoją wycofaną, a jednocześnie niezwykle istotną kreacją, jak dla mnie pozamiatał.

"Everest" - całkiem fajny. Nie jest to kino katastroficzne za pół miliarda dolarów (i dobrze), nie trzeba więc gnać koniecznie do IMAX-a, żeby napawać się Bóg wie jakimi efektami specjalnymi. Choć w obsadzie są wprawdzie znane nazwiska (Jake Gyllenhaal, Josh Brolin), to większość z wiodących postaci grana jest przez nieopatrzone widzom twarze. To właśnie ten typ filmu - chcącego pokazać zwykłych ludzi w niezwykłych okolicznościach. I twórcom udaje się to bardzo dobrze, atmosfera towarzysząca wyprawom himalaistów naprawdę może się podobać. Obserwujemy ich żmudne przygotowania i standardowe problemy, ale i niespodziewane wyzwania czyhające na kolejnych dziesiątkach metrów.

Dla mnie największą zaletą filmu jest możliwość spojrzenia na górskie potwory oczami ich zdobywców, dowiedzenia się, jak to faktycznie wygląda. Mam bowiem wrażenie (a na pewno nadzieję), że film w miarę wiernie ukazuje jak w rzeczywistości wyglądają tego typu wyprawy.

Historia zajmuje na tyle, że po seansie z rozpędu sięga się do informacji w sieci, artykułów, blogów, etc., by zassać sobie jeszcze więcej życia z nieokiełznanej rzeczywistości himalaistów. To też wyznacznik dobrego filmu.

"Marsjanin" - fajny. Tak, to jest właśnie przykład udanego blockbustera. Niegłupi (ha, naukowy!) scenariusz, wielkie nazwiska (ale nieprzeszarżowane role) i przede wszystkim ten tajemniczy, nieujarzmiony, kosmiczny anturaż. Rzecz się dzieje na Marsie (głównie), ale wcale nie trzeba ufoludków, laserów i gwiezdnych kapsuł. Przeciwnie - w filmie, w ślad za książką, budowana opowieść ma być jak najbardziej wiarygodna, prawdopodobna, wytłumaczalna. Dzieło to stanowi zatem apoteozę nauki i ludzkiego umysłu.

I dzięki Mattowi Damonowi, ochoczo żartującemu sobie w sytuacji, w której każdy z nas dawno odwodniłby się z płaczu oraz oczywiście sprawnej ręce Ridleya Scotta, fabuła jest tak magnetyczna. Ogólnie więc rzecz biorąc film jest sympatyczny i przyjemny, mimo że oczywiście bohater ma baaardzo pod górkę i mocno niepewną (na pewno?) przyszłość. In minus trzeba w "Marsjaninie" policzyć sceny na Ziemi. Ukoronowaniem ich drażniącej sztuczności był motyw wielkich telebimów rozstawionych w centrach miast całego globu.

Kupiłem sobie książkę Andy'ego Weira, ale chyba ją przeczytam, jak troszkę zapomnę szczegóły tej opowieści.

"Legend" - średniofajny. Krótko: fabularnie duży potencjał, niestety w znacznej mierze niewykorzystany. Tempo siada zbyt często, nie wiadomo do czego mają prowadzić poszczególne sceny. Gangsterka Londynu lat sześćdziesiątych? Aż się prosiło o więcej "kuchni". Ani etapy zdobywania przez głównych bohaterów kolejnych przyczółków władzy nie są satysfakcjonująco zobrazowane, ani śledztwo toczone przeciwko nim nie stanowi dość intrygującej materii. A momentami w ogóle zapominałem, w jakich czasach i gdzie rozgrywa się akcja.

A przecież rola, a właściwie role Hardy'ego - fenomenalne. Wspina się, oj wspina się ten Anglik cierpliwie na aktorski szczyt i jest już bardzo blisko. Dźwiga zatem tenże film na swoich plecach, a że ma je naprawdę całkiem spore, to mieści go na nich prawie w całości.

"Chemia" - NIEFAJNY. Nie idźcie na to. Serio. Może się znam, może się nie znam. Ale lepiej nie idźcie. A za oszczędzone na biletach pieniądze kupcie mi w podzięce trzy kinder bueno.

---

Na koniec chciałem jeszcze tylko krótko à propos debat z początku tego tygodnia.

Dzisiejsze debaty telewizyjne nie mogą być tak naprawdę prawdziwymi debatami. Nie da się przecież usadowić dwóch lub więcej Pań/Panów i kazać im swobodnie mówić przez pół godziny o swoim programie, następnie kazać odpowiadać (rzeczowo) na wszystkie pytania zainteresowanych, a na końcu pozwolić na niczym nieskrępowaną wymianę poglądów i walkę na argumenty z innymi kandydatami. Taka formuła nie ma dziś prawa się ostać, bo widz sto dwanaście razy przełączyłby kanał w poszukiwaniu ciekawszych zdarzeń.

Dziś więc debata to musi być rychła wymiana ciosów: pach, pach, pach - strzał, strzał, strzał. Minuta na wypowiedź, pół minuty na kontrę. Akcja musi toczyć się wartko, niekoniecznie z sensem. W tym kontekście oczywistym było, że w trakcie wtorkowej potyczki będzie dużo weselej niż podczas tej poniedziałkowej, a to właśnie ze względu na kryterium ilościowe (sześciu dyskutantów więcej), ale i jakościowe (obecność Korwina czy Kukiza). I w istocie, w poniedziałek, pomimo oparcia rozmowy na wspomnianej przeze mnie agresywnej zasadzie "damy Ci tyle czasu, że niejeden nie zdążyłby się przedstawić", i tak można było przyciąć komara. Nuda. Za to we wtorek trochę iskier poszło. Pach, pach, pach, strzał, strzał, strzał.

I wiecie, który pif-paf był według mnie najcudowniejszy? A ten: "Jak wy chcecie terrorystów rozpoznać, jak wy się dajecie nagrywać jak dzieciaki u Sowy, proszę pani?" Miód.

Nie agituję, ale w razie czego mieszczę się przed nastaniem ciszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz