18 maja 2013

La tradition s'il vous plaît

Jakiś czas temu odwiedziłem ojczyznę François Villona, Erica Cantony, Asterixa i Ludwika Pasteura (to ten, co wymyślił pasteryzację). Dokładnie rzecz biorąc spędziłem kilka dni w jej stolicy - Paryżu. Nie będę jednak teraz zgrywał przed Wami wielkiego eksperta spod znaku "byłem, więc świetnie znam to miasto". Na myśl o takim podejściu od razu przypomina mi się opowieść mojego Taty o pewnym koledze, którego ktoś kiedyś przewiózł na pace w nocy przez Berlin i który to kolega następnie do końca życia opowiadał był, że Berlin to on zna jak własną kieszeń. Tego nie będzie.

Będzie za to moja subiektywna opowieść, o Paryżu widzianym moimi oczami i słyszanym moimi uszami. Tych kilka zdań to będzie mój Paryż.

Paryż to zwiedzanie większości atrakcji za darmochę i modlitwa o to, by jak najpóźniej ukończyć 26. rok życia.

Paryż to Murzyn grożący, że skoczy do Sekwany, który skupia na sobie uwagę kilkudziesięciu przedstawicieli różnych służb i zapewnia niecodzienne przedstawienie tłumowi gapiów poprzez dokonany ostatecznie skok do wody (nic mu się nie stało, od razu go wyciągnęli).

Paryż to spotkanie z obiektem, który zawładnął w dzieciństwie wyobraźnią - Wieżą Eiffel'a. To także godzinne oczekiwanie na wejście na nią umilane przez przechadzających się wokoło żołnierzy z karabinami. 

Paryż to wino zagryzane bagietką na Polach Marsowych, niekończąca się sesja z wieżą i Chińczycy (lub inni Azjaci, kto ich odróżni) chcący zrobić sobie z nami zdjęcie.

Paryż to kloszard proszący o poratowanie małą sumką, który usłyszawszy odmowę po angielsku, płynnie zmienia język i prosi o wsparcie już w języku Szekspira. To dopiero klasa, nawet żuli ma Paryż na poziomie.

Paryż to wizyta na Place du Terte (o którym przeczytało się, że o każdej porze dnia i nocy panują tam zgiełk i rumor) o godzinie wpół do pierwszej w nocy, kiedy nie było tam żywego ducha.

Paryż to Luwr: wyścig do Mony Lisy i Wenus z Milo, defekacja dokonana w toalecie, która z powodzeniem sama mogła uchodzić za eksponat oraz uczucie zupełnego spełnienia w kwestii zwiedzania po całych dwóch godzinach.

Paryż to wieczorny rejs stateczkiem po Sekwanie, na który bilety w ostatniej chwili odnajduje się w koszu na śmieci w mieszkaniu, które już się opuściło.


Paryż to kompletne niezrozumienie sztuki współczesnej w Centrum Pompidou, polegające na dojeniu krowich sutków zrobionych z pończoch.

Paryż to uprzejmy jegomość z sąsiedniego stolika w restauracji, cierpliwie tłumaczący na język angielski kolejne specjały z karty dań i łapiący się za fałdę na brzuchu w obliczu zapomnienia słówka "fat".

Paryż to bezpłatne toalety, miły Pan w uniformie zarządzający kolejką do przybytku i czarnoskóre kobiety ze  ścierami w dłoni żywo dyskutujące w odległości czterech metrów od twojego pisuaru.

Paryż to niedzielna msza gregoriańska w katedrze Notre Dame, wejście na wieżę po klaustrofobiogennych schodach i spotkanie z idolem z dzieciństwa - gargulcem.


Paryż to wydanie fortuny na tartę w słynnej cukierni przy Polach Elizejskich i zajadanie się zestawem z McDonald's na przystanku autobusowym.

Paryż to wizyta pod Moulin Rouge i usilne próby wykonania fotografii à la Marylin Monroe.

Paryż to Hindus ukrywający białą kartkę pod jednym z trzech kubków i gigantyczny dylemat, czy zainwestować pięćdziesiąt euro, by móc wygrać sto.

Paryż to zdjęcie z facetem świętującym swój wieczór kawalerski poprzez bieganie po mieście w przebraniu zakonnicy i twierdzącym, że Warszawa jest świetnym miastem.

Paryż to Radio Nostalgie, wieczorne oglądanie Suitsów i niekończąca się ilość zupki serowej Knorra.

Paryż to Metro. Nie jedna, nie dwie nitki. Dużo metra.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz