Jakiś czas temu odwiedziłem ojczyznę François Villona, Erica Cantony, Asterixa i Ludwika Pasteura (to ten, co wymyślił pasteryzację). Dokładnie rzecz biorąc spędziłem kilka dni w jej stolicy - Paryżu. Nie będę jednak teraz zgrywał przed Wami wielkiego eksperta spod znaku "byłem, więc świetnie znam to miasto". Na myśl o takim podejściu od razu przypomina mi się opowieść mojego Taty o pewnym koledze, którego ktoś kiedyś przewiózł na pace w nocy przez Berlin i który to kolega następnie do końca życia opowiadał był, że Berlin to on zna jak własną kieszeń. Tego nie będzie.
Będzie za to moja subiektywna opowieść, o Paryżu widzianym moimi oczami i słyszanym moimi uszami. Tych kilka zdań to będzie mój Paryż.
Paryż to zwiedzanie większości atrakcji za darmochę i modlitwa o to, by jak najpóźniej ukończyć 26. rok życia.
Paryż to Murzyn grożący, że skoczy do Sekwany, który skupia na sobie uwagę kilkudziesięciu przedstawicieli różnych służb i zapewnia niecodzienne przedstawienie tłumowi gapiów poprzez dokonany ostatecznie skok do wody (nic mu się nie stało, od razu go wyciągnęli).
Paryż to spotkanie z obiektem, który zawładnął w dzieciństwie wyobraźnią - Wieżą Eiffel'a. To także godzinne oczekiwanie na wejście na nią umilane przez przechadzających się wokoło żołnierzy z karabinami.
Paryż to wino zagryzane bagietką na Polach Marsowych, niekończąca się sesja z wieżą i Chińczycy (lub inni Azjaci, kto ich odróżni) chcący zrobić sobie z nami zdjęcie.
Paryż to kloszard proszący o poratowanie małą sumką, który usłyszawszy odmowę po angielsku, płynnie zmienia język i prosi o wsparcie już w języku Szekspira. To dopiero klasa, nawet żuli ma Paryż na poziomie.
Paryż to wizyta na Place du Terte (o którym przeczytało się, że o każdej porze dnia i nocy panują tam zgiełk i rumor) o godzinie wpół do pierwszej w nocy, kiedy nie było tam żywego ducha.
Paryż to Luwr: wyścig do Mony Lisy i Wenus z Milo, defekacja dokonana w toalecie, która z powodzeniem sama mogła uchodzić za eksponat oraz uczucie zupełnego spełnienia w kwestii zwiedzania po całych dwóch godzinach.
Paryż to wieczorny rejs stateczkiem po Sekwanie, na który bilety w ostatniej chwili odnajduje się w koszu na śmieci w mieszkaniu, które już się opuściło.
Paryż to kompletne niezrozumienie sztuki współczesnej w Centrum Pompidou, polegające na dojeniu krowich sutków zrobionych z pończoch.
Paryż to uprzejmy jegomość z sąsiedniego stolika w restauracji, cierpliwie tłumaczący na język angielski kolejne specjały z karty dań i łapiący się za fałdę na brzuchu w obliczu zapomnienia słówka "fat".
Paryż to bezpłatne toalety, miły Pan w uniformie zarządzający kolejką do przybytku i czarnoskóre kobiety ze ścierami w dłoni żywo dyskutujące w odległości czterech metrów od twojego pisuaru.
Paryż to niedzielna msza gregoriańska w katedrze Notre Dame, wejście na wieżę po klaustrofobiogennych schodach i spotkanie z idolem z dzieciństwa - gargulcem.
Paryż to wydanie fortuny na tartę w słynnej cukierni przy Polach Elizejskich i zajadanie się zestawem z McDonald's na przystanku autobusowym.
Paryż to wizyta pod Moulin Rouge i usilne próby wykonania fotografii à la Marylin Monroe.
Paryż to Hindus ukrywający białą kartkę pod jednym z trzech kubków i gigantyczny dylemat, czy zainwestować pięćdziesiąt euro, by móc wygrać sto.
Paryż to zdjęcie z facetem świętującym swój wieczór kawalerski poprzez bieganie po mieście w przebraniu zakonnicy i twierdzącym, że Warszawa jest świetnym miastem.
Paryż to Radio Nostalgie, wieczorne oglądanie Suitsów i niekończąca się ilość zupki serowej Knorra.
Paryż to Metro. Nie jedna, nie dwie nitki. Dużo metra.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz