27 lutego 2013

Proroctwa co nic nie znaczą

Tak czułem.

Tak czułem, że Gołota dostanie wpiernicz od Salety. Ja bardzo Andrzeja Gołotę lubię, większość go lubi, a wszyscy cenią, bo to przecież taki nasz ulubiony, romantyczny typ sportowca. Każdy z nas rozczula się na wspomnienie jego najsłynniejszych walk na które wstawało się w samym środku nocy. Mój Tato i jego pokolenie mieli Jerzego Kuleja, my zaś mieliśmy Andrew "Wielką Nadzieję Białych" Gołotę. Niemniej, postać tragiczna polskiego sportu musiała po raz kolejny schylić głowę i uznać wyższość swojego przeciwnika. Nie mogło być inaczej, bo chociaż Przemysław Saleta jest rówieśnikiem Gołoty, to od początku było wiadomo, że atletyczny, umięśniony i dbający o siebie jednonerkowiec pozostaje w dużo lepszej formie, zarówno fizycznej, jak i mentalnej. Szkoda Andrzeja, w najlepszych czasach zmiótłby Saletę z ringu szybciej niż sam został pogoniony przez Lennoxa Lewisa.

Tak przewidywałem, że Oscara za najlepszy film roku zgarnie "Operacja Argo". Stawka tylko z pozoru wydawała się wyrównana, od dłuższego czasu na przemian wymieniało się raczej dwa tytuły - "Lincolna" i "Operację Argo" właśnie. Oba precyzyjnie trafiają w to, co obywatele USA kochają - historię i kino. Pierwszy jest hołdem złożonym jednej z największych postaci jakie to państwo wydało na świat oraz  dramatycznym wydarzeniom wojny secesyjnej, której przebieg Amerykanie znają dzień po dniu. Drugi zaś to pochwała potęgi i mocy sprawczej kina, a szczególnie fabryki snów, czyli Hollywood. Bardzo dobry thriller polityczny, ale z niemałą dozą sentymentalnych nawiązań i odniesień do lat siedemdziesiątych w filmie i w ogóle Stanów Zjednoczonych. Ben Affleck zdobył zresztą potrójną koronę, bo wcześniej przypadły mu za najnowszy film Złoty Glob oraz nagroda BAFTA. Nie oglądałem jeszcze "Lincolna", siłą rzeczy więc kibicowałem w niedzielnym wyścigu filmowi Afflecka. "Argo fuck yourself".

Tak przypuszczałem, że Real wygra z Barceloną. A jeśli nawet co do samej wygranej miałem wątpliwości, to i tak obstawiałem, że to właśnie los blancos awansują do finału Pucharu Króla. Widziałem rezultat nieudanej kampanii w Mediolanie, kiedy kompletnie bezradni Katalończycy nie umieli nijak nadkruszyć perfekcyjnej tego dnia obrony Milanu (dziennikarz Michał Pol podaje, że blaugrana oddała w tym meczu jeden celny strzał!). Następnie naczytałem się o typowej, corocznej, lutowej zadyszce Barcelony i o tym, że jednak nie jest bezbłędnie zaprogramowanym samograjem i  że dopóki na ławkę nie wróci Tito Vilanova, to widoków na wydostanie się z kryzysu nie będzie. Wiedziałem w końcu również i to, że Mourinho nie mógł nie wykorzystać takiej szansy na odbudowanie własnej pozycji w klubie oraz na wytrącenie z rąk odwiecznego rywala choć jednego cennego trofeum, biorąc pod uwagę fakt, że walka o mistrzostwo Hiszpanii jest już właściwie rozstrzygnięta.

I tylko tego nie byłem w stanie przeczuć, przepowiedzieć czy też jakkolwiek przewidzieć, że jeśli mam umowę na Internet przewodowy, to w końcu zabiorą mi sygnał Wi-Fi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz