16 lutego 2013

Cinema del Bueno

Ostatnio pisałem o tym, że muszę skądś wynaleźć fundusze na wyprawy do kina z racji zatrzęsienia filmów, które miło byłoby zobaczyć na wielkim ekranie. Otóż wystarczyło zaznajomić się z rozłożystym wachlarzem różnych promocji i zniżek, szczególnie w Multikinie, czyli zalajkować gdzie trzeba, kupić odpowiedni zestaw z colą lub zjeść 57 kinder bueno i od razu ceny w tygodniu zrobiły się całkiem przyjemne. Udało mi się więc w ostatnim czasie obejrzeć kilka ciekawych tytułów, o trzech z nich skrobnę po kilka zdań.


"Django". Jest taka scena na końcu "Bękartów wojny", podczas której porucznik Aldo Raine, wyciąwszy swastykę na czole pułkownika Landy, wypowiada ustami Brada Pitta słynną kwestię: "I think this just might be my masterpiece". W lot załapali głębię tego przesłania najmniej nawet pojętni krytycy oraz fani Tarantino - szczwany twórca "pieprzonym arcydziełem" określił swój ostatni film. I ja do tej opinii przychylam się w stu procentach, bo Tarantino tak wysoko zawiesił poprzeczkę "Bękartami", że niewiarygodnie ciężko będzie mu ją przeskoczyć, o ile kiedykolwiek mu się to uda. Wariacja (która do głowy mogła przyjść chyba tylko jemu) na temat reakcji Żydów na Holocaust stanowi apogeum jego stylu i kunsztu. Dla mnie jest to najbardziej precyzyjny i dopieszczony w każdym detalu obraz ze wszystkich w dorobku reżysera, a po krótkim zastanowieniu się stwierdzam, że ze wszystkich filmów które w ogóle w życiu obejrzałem. Nie ma w nim zbędnej sceny, wszystko jest przemyślane, dograne i wycyzelowane do granic możliwości, składając się właśnie na kinowe arcydzieło.

Dlaczego takie przydługie wprowadzenie, wydawałoby się nie na temat? Otóż nie potrafiłem wymazać ostatniego filmu Tarantino z pamięci i oglądać "Django" w zupełnym oderwaniu od "Bękartów wojny" oraz nie ocenić jednego filmu przez pryzmat drugiego. Wyszło mi, że w tym starciu ucierpiał ten pierwszy (nie ma się co dziwić, skoro z opisu powyżej wyłonił się ideał). Od razu jednak głośno i wyraźnie powiem: "Django" bardzo mi się podobał. Jest to świetne kino, w którym Tarantino znów bawi się konwencją - tym razem wziął na warsztat zakurzony western. I nakręcił go w swoim unikatowym stylu, którego nie będzie umiał podrobić, mimo licznych prób, nikt przez najbliższe 250 lat. Film jest rozrywką w najczystszej postaci i warto zapłacić za bilet na niego cenę niepromocyjną, a weekendową, najwyższą możliwą. Warto.

Po prostu zestawienie z poprzednim dokonaniem pupila fabryki snów ujawnia kilka wad najnowszego dzieła. Po pierwsze, mimo całej mojej admiracji dla talentu Christopha Waltza, postać przez niego kreowana była dla mnie czymś wtórnym. Była to dla mnie kopia wspomnianego już pułkownika Landy, tylko z bujnym zarostem. Waltz oczywiście nadal świetnie wygrywa swoje sceny i dialogi, ale jego bohater w moich oczach kompletnie stracił świeżość, odkrywczość. Drugim mankamentem filmu są mocno przeciągnięte niektóre sceny, co przecież właśnie było siłą "Bękartów". Tam rozmowy pozornie o niczym i przegadane sekwencje budziły napięcie i przykuwały najwyższą uwagę, tutaj zaś nużyły i również sprawiały wrażenie, jakby były nieudolnymi kalkami sceny gry w karty w piwnicy. Sam finał "Django" też zresztą był kilka razy odkładany, co burzyło ogólny obraz i generowało wrażenie, jakby reżyser nie miał tak do końca pomysłu, w którym momencie puścić napisy.

In genere - "Django" to film bardzo dobry. Brawo za pojechany scenariusz, brawo za soundtrack, który od początku stanowi mocną stronę filmów Quentina Tarantino. Dwie gwiazdki niżej od "Inglourious Basterds", ale wciąż top.

"Sęp". Najchętniej w ogóle bym o tym filmie nie pisał, niewiele mi zresztą zostało z niego w pamięci. Miało być jak nigdy, wyszło jak zawsze. Im bardziej pompuje się balonik pod tytułem "pierwszy polski film, który..." to ja z zasady pozostaję sceptyczny. Kicz i sztampa wyzierały z ekranu, czemu nie ma się akurat co dziwić, skoro chciało się zrobić hollywoodzki film akcji z budżetem na film akcji, ale klasy B. Albo i C jak też gdzieś przeczytałem. A nawet jakby budżet był na tzw. wypasie to i tak trzeba jeszcze wiedzieć, jak go wykorzystać. Można tę sytuację przyrównać do polskiej ligi piłki nożnej. Podobno jako trzecia liga w Europie (po Anglii i Niemczech) ekstraklasa transmituje wszystkie swoje mecze w jakości HD. Brawo, znakomite towarzystwo, cóż za prestiż, tylko kto chce oglądać w najwyższej jakości obrazu kopanie się po piszczelach.

Dobrze, może sam pomysł, wątek kryminalny, był ciekawy. Ale i tak trzeba od razu zaznaczyć, że sprawdziłby się dużo prędzej w warunkach amerykańskich, w realiach polskich cała fabuła jawiła się jako co najmniej niedorzeczna. W ogóle film był odrealniony i jak już wspomniałem, kiczowaty, a odczucie to spotęgowała później jeszcze "Drogówka", o czym za chwilę. W takiej sytuacji jedynym ratunkiem pozostają aktorzy, którzy nierzadko potrafią z najgorszego nawet scenariusza wykrzesać przyzwoite kino. Niestety, w moim przekonaniu żaden z nich nie udźwignął tego obrazu, a przecież: plejada gwiazd.

Po Pawle Małaszyńskim nie spodziewam się nigdy niczego więcej niż po desce do prasowania, więc on mnie akurat nie zaskoczył. Ale na przykład z bardzo mizernej strony pokazał się zazwyczaj przyzwoity Baka, ciut lepszy, choć również niepowalający, jakiś taki tekturowy, był mistrz Andrzej Seweryn. Natomiast to, co wyprawiał Daniel Olbrychski, zakrawało na jakiś sabotaż, bo wyglądało to tak, jakby znów chwycił szablę w dłoń i chciał roztrzaskać w drobny mak swoje dotychczasowe dokonania. Od Angeliny się tego nauczył? Co do samego Żebrowskiego - nigdy nie był moim faworytem, choć cenię go za początki, "Ogniem i mieczem" i "Pana Tadeusza". Później albo zarzucano mu jednakową, monotonną cierpiętniczość ("Pręgi", "Kto nigdy nie żył") albo jakąś przedziwną, nienaturalną kreację ("Na dobre i na złe"). W "Sępie" bardzo się stara wypaść wiarygodnie i z całej stawki jest zdecydowanie najlepszy. Jednak i on nie obronił dla mnie tego filmu.

Bo i jak miał obronić, skoro kazano mu kreślić kredą idiotyczne wzory na tablicy w domu? Pan Eugeniusz Korin na siłę wcisnął motyw (mało oryginalny) wypisywania sobie różnych haseł, równań itp. w celu dojścia do rozwiązania zagadki. Na siłę, bo widać wyraźnie, że nie było dobrego pomysłu na ową zagadkę ani na drogę do jej dojścia, nie było uzasadnienia na nic. A jak się takiego pomysłu nie posiada, to się taki chwyt odpuszcza, a Michał Żebrowski na swoją szkodę się w tej kwestii nie postawił. Nie poszedłbym na ten film do kina po raz drugi, nie dałbym wysępić ode mnie tych kilkunastu złotych, hłe hłe hłe.

"Drogówka". Uwielbiam Smarzowskiego. Moim ulubionym filmem pozostaje "Wesele", ale przecież "Dom zły" i "Róża" to filmy najwyższej próby, wybitne, zapewne od "Wesela" lepsze. Nie wiem  jak ten facet to robi. Bezsprzecznie opanował do perfekcji osławiony tzw. warsztat. Wie jak napisać postacie z krwi i kości. Wie jak dobrać aktorów. Wie jak ułożyć dialogi. Wie jak przedstawić całość tak, żeby było prawdziwie. Wie wszystko.

Przed seansem miałem lekkie obawy, podsycane oczywiście przeciekami na temat fabuły i zwiastunami, że poziom wypaczenia i patologii zostanie w tym filmie wywindowany do takiego ekstremum, że aż człowiekowi zrobi się niedobrze, a obraz straci na realności. A przecież dodatkowo w głowie miałem odnotowane, że właściwie każdy kolejny film reżysera był mocniejszy od poprzedniego, uwalniał coraz mocniejsze demony, zawierał coraz cięższą poetykę. Jednakże, choć "Drogówka" narysowana jest bardzo grubą kreską, to jej twórca nie przekroczył jak dla mnie granicy za którą pozostają przesada i śmieszność. 

Wielka w tym także zasługa ekipy aktorskiej, którą można już chyba śmiało nazywać "grupą Smarzowskiego". Jak dla mnie reżyser może te same nazwiska obsadzać w każdej swojej kolejnej produkcji, bo jak widać gwarantują one osiągnięcie zamierzonych celów. Ten mariaż służy wszystkim - aktorom, reżyserowi, widzom. Topa, Jakubik, Dziędziel, Wabich, wszyscy oni pracując ze Smarzowskim wspinają się na wyżyny i kreują wspólnie sugestywny i niezwykle przekonujący świat. Większość gra w "Drogówce" zgodnie z, jak to ładnie ujęto w recenzji na Filmwebie, swoim emploi, co jak dla mnie jest sporą zaletą filmu. A emploi zbudował im wszystkim w głównej mierze właśnie Smarzowski.

"Drogówka" to nie tylko zbiór stosunkowo lekkich scen z zatrzymań kierowców. To także ciekawy wątek kryminalny, nienachalny, nieprzerysowany, podany w taki sposób, że śledzimy go z zapartym tchem, bo wiemy, że coś takiego mogło się wydarzyć. Gratulacje dla Bartłomieja Topy za bardzo dobre rozprawienie się z rolą główną. Jak widać historię sensacyjną może trzeba opowiadać w takim klimacie, w takiej scenerii i w takich warunkach, jak zrobił to Wojciech Smarzowski, czyli jednak przedstawić Warszawę gnuśną, nieco zepsutą (ale też nie karykaturalnie rynsztokową i totalnie beznadziejną, co zdarza się w niektórych polskich filmach), a nie silić się na Hollywood w Polsce. Widocznie naprawdę po prostu jeszcze nie czas na to. Takie jest przynajmniej moje skromne zdanie, bo doprawdy, "Drogówka" i filmy typu "Sęp" czy "Uwikłanie" to jak zestawienie spowiedzi radykalnego zbrodniarza z infantylną historią grozy opowiadaną na koloniach. 

Znajdzie się jednak łyżka dziegciu - w filmie jest jedna zupełnie przesadzona i niepotrzebna scena, która wahnęła z lekka moim ogólnym wrażeniem. Kto oglądał, powinien się domyślić. Podpowiem, że działo się to na Placu Trzech Krzyży:)

4 komentarze:

  1. Bardzo podobała mi się recenzja Django i Sępa, ale przy Drogówce chyba znudziło Ci się pisanie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. "DI" IS SAJLENT MADAFAKA :DD4 maja 2013 08:37

    Zupełnie nie rozumiem tych zachwytów nad Django, nad tą wyuzdaną hollywoodzką kokotą mizdrzącą się zalotnie (i z powodzeniem) do pospolitego zjadacza popcornu. Admiratorom Quentina Tarantino polecam odłożyć na bok na chwilę swoje fanowskie okulary i zobaczyć bez kolorowych filtrów, że to co rzeczony reżyser tym razem wypierdział to nie żadne arcydzieło, a PRZECIĘTNY pop-kulturowy koszmarek. Po pierwsze: uwłaczający inteligencji widza, pozbawiony konsekwencji i choćby NAMIASTKI LOGIKI scenariusz, którego groteskowość nie śmieszy a irytuje swoją niedorzecznością. Po drugie: budzące niesmak dialogi postaci granych przez DiCaprio i Waltza, mające nieudolnie naśladować dowcip i polot XIX-wiecznej arystokracji. Po trzecie: dłużyzny i powielanie oklepanych gagów w złym guście do znudzenia (np. przegadana scena z workami na głowach). Po czwarte wreszcie: postmodernistyczna kokieteria w stylu użycia hiphopowego soundtracku do strzelaniny w hacjendzie obliczona zapewne na wywołanie ejakulacji u niektórych. Dziękuję, oto moja lista win. Trzeba przyznać jednak, że w "Django" znajduje się parę ciekawych scen. Kto szuka głębi - w tym filmie jej nie znajdzie. Kto szuka rozrywki - znajdzie ją, o ile czuje, że nie będą mu przeszkadzały wymienione przeze mnie wady.

    OdpowiedzUsuń
  3. Miło mi, że pojawiły się komentarze odnośnie do tej notki, szczególnie, że nie są one jakimś bezmyślnym wylewaniem żółci, a jeden nawet zawiera sporo argumentów:)

    Co do wpisu In3gi - mogłabyś doprecyzować (jeśli się oczywiście jeszcze tutaj kiedykolwiek pojawisz;p) o co Ci chodziło z tym znudzeniem się pisaniem? Bo nie bardzo wiem jak to odczytywać;] Kawałek o "Drogówce" pisało mi się dokładnie tak samo jak resztę, nie wiem więc, co wyszło inaczej:)

    Jeśli chodzi o komentarz DI IS SAJLENT MADAFAKA :DD:

    Nie noszę żadnych fanowskich okularów, nie potrzebuję ich, żeby po prostu lubić kino Quentina. Nie uważam się za wybitnego konesera, ale na pewno nie jestem też pospolitym zjadaczem popcornu. Mam swój gust i smak, a filmy Tarantino najzwyczajniej mi się podobają. W moim odczuciu uzasadniona jest opinia, że gość czuje kino, ma niezwykłą intuicję, a powtarzaną przez niego historię, że robić filmy nauczył się nie w szkołach, a oglądając kasety VHS, kupuję bez mrugnięcia okiem, bo tak to właśnie wygląda. Dla mnie jest talentem czystej wody i potężnym indywiduum, zdarzającym się raz na kilkadziesiąt lat. Zauważmy, że co jakiś czas ktoś próbuje podrobić jego styl, co póki co chyba nikomu się jednak nie udało. Tyle odnośnie do samej osoby.

    Nie znaczy to, że QT kręci same arcydzieła. Przeciwnie - "Death Proof", choć jakąś sympatią darzę także i ten film, sam reżyser obwołał swoim najgorszym obrazem, który nigdy nie powinien był powstać. Jackie Brown, choć znam kilku fanów tego filmu, również jest dość przeciętny. Sam Django, na co zwróciłem uwagę w swojej notce, jest ewidentnie słabszy od "Bękartów wojny", w zestawieniu z którymi razi swoimi wadami podwójnie. Zgadzam się z komentarzem, że wiele scen jest przegadanych (co faktycznie widać najwyraźniej przy scenie z kapturami), pisałem też o zbyt długo odwlekanym zakończeniu. Absolutnie natomiast nie zgadzam się z zarzutem co do soundtracku - zawsze przy filmach Tarantino czekam na wysmakowane, wyszukane, po prostu inne kawałki, które wprowadzają odświeżenie, a często wywracają nieco odbiór filmu do góry nogami (co spotykamy w przypadku Django) i zawsze jestem zadowolony. Może jedynie rzeczywiście hiphopowy numer (pamiętam tylko jeden) był chwytem spóźnionym o jakieś 10 lat i nazbyt pretensjonalnym - cała reszta natomiast, na czele z "Who did that to You" i muzyką na wejście - bardzo dobra. Nie zrozumiałem też zupełnie argumentu, że brakuje choćby namiastki logiki. Historia jest oczywiście nieprawdopodobna i tutaj nikt nie obraża inteligencji widza, gdyż nawet ten przeciętnie rozgarnięty dobrze wie, że taka ma właśnie być. Ale czy brakuje w tej opowieści logiki? Nie umiem znaleźć przykładu.

    Ktoś powie, że jako fanowi faktycznie łatwiej mi przełknąć słabe strony filmu. Ale ja mam tak ogólnie ze wszystkimi produkcjami, gdy obraz generalnie się podoba, łatwiej jest przeskoczyć nad niedociągnięciami. Tak czy inaczej, konkluzję, nawet po przeanalizowaniu "listy win", zachowam tę samą - film jest bardzo dobry, nie tak udany jak "Bękarty", ale poświadczający, że mało kto potrafi wysmażyć taki scenariusz jak Tarantino.

    Dzięki wszakże za merytoryczne odniesienie się do notki i wypunktowanie interesujących tez. Pozdrawiam Kinomaniaku:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo miło mi się tę rzeczową, kulturalną i wyważoną ripostę czytało i nie piszę tak, żeby posłodzić i robić kółka wzajemnej adoracji, tylko tak po prostu jest. Sam napisałem wcześniej trochę pod wpływem impulsu i może nazbyt zaczepnie, do czego się zupełnie przyznaję. Jednak mam nadzieję, że zostało to odebrane li tylko za działanie w obrębie pewnej "licentia poetica", dopuszczającej pewną przesadę. Uznaję też bezsprzecznie, że Quentinowi jako reżyserowi wielkiego talentu odmówić nie można. Nie zachwycił mnie jednak po prostu tylko ten konkretny jego film, i nie sądzę nadal, aby zasługiwał na tak wielki poklask, jaki otrzymuje. Zresztą moja niechęć do tego filmu jako pewnego przykładu amerykańskiej popkultury jest obciążona także pewnymi pozamerytorycznymi imponderabiliami. "Django" jest filmem rozrywkowym i jako taki ma się podobać widzom i ma się sprzedawać. Naiwnością byłoby oczywiście sądzić, że ma jeszcze pełnić inną, pozakomercyjną rolę, gdy nie ma takich ambicji, a przynajmniej ja takich nie dostrzegłem. Jednakowoż ta fetyszyzacja przemocy, jaka wyziera z tego filmu skłoniła mnie do wpisu. Chodzi mi o oglądanie, jak bohater rozwala na komiksową modłę wszystko dookoła (w tym nawet swojego czarnoskórego brata, kamerdynera) budzi we mnie pewien niesmak. To trochę temat na inną dyskusję, więc nie poruszę go tutaj. Z kolei to co pisałem o logice tyczyło się np. sceny w której Django zwisywał głową w dół, a ktoś tam z ostrym narzędziem w ręku JUŻ MIAŁ obciąć mu jądra, gdy wtem *bach*, ktoś go oczywiście W OSTATNIM MOMENCIE uratował. Posługiwanie się tą wytartą kliszą (ratunek w ostatniej chwili) wzbudza już moje odruchy wymiotne. Tak często się ona pojawia. Tym bardziej, że reżyser nie puścił tutaj oka do widza, nie obśmiał tego wyeksploatowanego do granic możliwości dowcipu sytuacyjnego, choć było na to miejsce. Niechętnie też patrzyłem na scenę, w której postać grana przez Waltza strzela do tego mospana granego przez DiCaprio, gdy w pobliskim pomieszczeniu stoi strażnik z nabitą strzelbą gotową do strzału. O tyle wydało mi się to niekonsekwentne i godne pożałowania snucie akcji, że wcześniej jakoś postać tego łowcy nagród nie przejawiała raczej jakichś specjalnych skłonności samobójczych i potulnie trzymała łapki w górze, gdy była narażona na otrzymanie kulki w łeb przez innych. Co do ścieżki muzycznej to zgoda - uznaję i to, że Quentin ma świetny gust muzyczny i umiejętnie okrasza swoje filmy ciekawymi utworami. Chyba nie czyniłem zarzutu co do tego. To że taki Quentin zdarza się raz na kilkadziesąt lat - z tym także zgadzam się w pewnej rozciągłości, ale nadal nie akceptuję bez pewnego szemrania idei kina, która stoi za tym reżyserem. Kina prześmiewczego, kina smakowitego, ludycznego i przyjemnego. Jako taki uważam, że Quentin jest arcymistrzem tego, co przedstawia. Ale nadal nie jestem skłonny postawić go na tym samym miejscu, gdzie niektórzy reżyserzy europejscy, którzy w moim mniemaniu osiągali pewien trudniejszy ideał kina stykającego się z metafizyką. Takiego, które stara się uczynić z widza po seansie innego człowieka, jakoś go doświadczyć.
    Po tej replice, w której opisałem swoje zapatrywania i z jakich założeń one się wywodzą, nie pozostaje mi nic innego jak podziękować za pole do rozmowy i serdecznie pozdrowić.

    OdpowiedzUsuń