24 sierpnia 2016

Gdzie ta Legia? Dobre pytanie...

Legia dokonała właśnie rzeczy, zdawałoby się, niemożliwej. Pomimo osiągniętego wczoraj historycznego sukcesu, skutecznie unieruchomiła (przynajmniej u mnie) mięśnie twarzy odpowiedzialne za uśmiech.

Przecież ten wytęskniony, upragniony awans do Ligi Mistrzów powinien być źródłem gargantuicznej radości dla każdego polskiego fana futbolu. Ja na przykład w ogóle nie pamiętam, nie kojarzę gry rodzimej drużyny w piłkarskiej elicie. Moje pierwsze wspomnienie (a i tak nie nazbyt wyraźne) związane z oglądaniem meczów i kibicowaniem to francuski mundial z 1998 roku. Dla mnie brak polskiego zespołu w Lidze Mistrzów był do wczoraj taką samą stałą życiową, jak niedzielny dźwięk siorbania rosołu i współbrzmiące z nim sakramentalne "druga drużyna może się naradzać" Strasburgera. Nie znałem innej rzeczywistości. Tym bardziej zatem winienem, tak dalece wygłodniały, skakać pod sam sufit z powodu wczorajszej wiktorii. Ale nie skakałem, a ten awans mi się nie podobał.

Nie smakował mi.

Wiem, wiem, nieważny jest styl, o nim nikt za chwilę pamiętał nie będzie, liczy się efekt. Ale ów styl doszedł wczoraj do tak dalekiej ściany, że kompletnie wyssało ze mnie życie i odechciało mi się cieszyć. Nie spodziewałem się po prostu, że można grać aż takich piach z takim przeciwnikiem.

Wczorajszy mecz unaocznił ponad wszelką wątpliwość, że w Legii nie ma nawet pół klasowego grajka. Nie ma choćby jednego Pana Piłkarza, który wziąłby to wszystko za twarz, zapanował nad środkiem pola, zawładnął drugą linią. Zamiast tego nasi trzęśli porami przed ogórami. Kucharczyk wydusił w końcu gola, bo tak się zaczął potykać przed polem karnym przeciwnika, że obrońcy po prostu zgłupieli.

OK, Wisła i inne polskie kluby notorycznie z eliminacji odpadały (często również w żenującym stylu), a Legia gra dalej. Mam jednak nieodparte wrażenie, że półamatorzy z Dundalk zostaliby przez Wisłę Kasperczaka lub Engela rozbici w puch. I to by było przypieczętowanie awansu jak należy.

Legia grała w tym samym, wołającym o pomstę do nieba stylu w zasadzie przez całe eliminacje. Męczyła bułę, a nas bolały zęby i pękały nam oczy. Czy naprawdę tak wiele wymagam, by na tle takich przeciwników najlepszy polski klub nie prezentował się jak przypadkowa zbieranina w zakładowej lidze szóstek? No nie wiem. Może przesadzam, ale głupio mi, że awans został wywalczony w takich okolicznościach.

Co do fazy grupowej LM, to na tę chwilę (choć może jeszcze odszczekam swoje słowa - daj Bóg), prawdopodobieństwo, że warszawiacy w każdym meczu dostaną ostro w czapkę, jest takie samo jak to, że Ryszard Petru popełni w tym tygodniu jakąś gafę. Spore. Teraz jednak najważniejsze: ja wcale nie oczekuję, że Legia zdziała coś w grupie. Cel na dziś był wiadomy od początku - wyłapać od UEFY potężne pieniądze za awans oraz rozegrane mecze, mądrze je zagospodarować i odskoczyć w ciągu kilku lat reszcie krajowej stawki na kilka długości, jednocześnie próbując już bardziej zdecydowanie przybliżyć się do Europy. Oczekuję natomiast, że gdy mistrz Polski dostaje taką drabinkę w eliminacjach, to nie pozostawia żadnych wątpliwości, kto zasługuje na to, by jesienią dalej słuchać hymnu Ligi Mistrzów na żywo.

Tymczasem Legia będąc arcyzdecydowanym faworytem pozwoliła na to, by mimo kapitalnej zaliczki z pierwszego meczu jej kibice drżeli przez lwią część meczu z ajriszowymi drwalami o to, czy aby przypadkiem awans nie wymknie się z rąk. Cytując Adasia Miauczyńskiego: "Do dupy z takim graniem!"

Wydaje mi się, że na życie patrzę pogodnie i optymistycznie. W tym przypadku pozostanę jednak upartym ponurakiem. Nie wiem, może jestem jakiś staroświecki, ale zwyczajnie lubię, gdy ktoś spina się i staje na wysokości zadania wtedy, gdy sytuacja tego wymaga. Jesteś gospodarzem imprezy? Masz ją wygrać. Egzotyczny przeciwnik gra przeciwko tobie tylko dlatego, że słono zapłacił za dziką kartę? Masz z nim wygrać. Cholera, nawet gdy sam gram w piłkę i akurat jestem, wobec nieparzystej liczby zawodników, w drużynie, która ma o jednego więcej, wychodzę z założenia, że naszym psim obowiązkiem jest spuścić tym drugim łomot. Zwycięstwo raptem jedną bramką nie jest dla mnie pełnowartościowe, jest ułomne. Tak już mam.

Czas leczy rany i zapewne już za kilka dni wszystko powyższe przeboleję, zapomnę i zacznę jak inni rozkoszować się przebywaniem Wojskowych wśród europejskiej śmietanki. Ba, pewnie już za moment będę orientował się, czy załapię się na bilet na jakikolwiek mecz fazy grupowej. I dalej będę kibicował klubowi ze stolicy. Ale dziś cieszyć się nie potrafię.

Nie smakuje mi.

To musi być jakiegoś rodzaju rekord Guinessa. Grać największą możliwą padakę i nadal wejść na salony. Szacunek.


Odgrzebane sprzed kilku lat. Tam się jeszcze cieszę.


Zdjęcie wykonano telefonem Nokia 3310.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz