24 lutego 2016

Nie chcem, ale muszem

Czas jakiś temu postanowiłem sobie, że ten blog będzie zawierał treści lekkie i przyjemne, a notki mają być pisane z dystansem i humorem. Czasami jednak pojawia się temat poważny, nawet przyciężki, którego omijać nie chcę.

Od kilku dobrych dni trwa zawierucha wokół sprawy "Bolka". Chciałbym się podzielić poczynionymi przeze mnie w tym czasie kilkoma obserwacjami.


Po pierwsze, nadeszły dziwne czasy, w których prawda nie jest już fetyszem dziennikarzy. Znana ogólnokrajowa gazeta organizuje akcję "Solidarni z Lechem", zamiast zakasać rękawy i weryfikować ujawniane informacje, a na te potwierdzone się nie obrażać i uczciwie przekazywać je odbiorcom. Trwa festiwal zagłuszania bolesnych odkryć, podczas gdy psim obowiązkiem mediów jest obrona prawdy. A wszystko wskazuje na to, że prawda jest właśnie taka, jaka wyskoczyła z szafy pani Kiszczak. Obrońcy byłego prezydenta mówią, że mu wierzą i kropka. Tylko że to nie jest w tej chwili kwestia wiary, lecz faktów. Poszlaki, dowody pośrednie na temat agenturalności Wałęsy były dostępne od lat, na ten temat popełniono przecież nie jedną, lecz kilka książek. Dziś naszym oczom ukazały się materiały właściwie przesądzające o słuszności dotychczasowych przypuszczeń. Niektórzy jednak dalej chcą zakłamywać rzeczywistość, zamiast się z nią po prostu zmierzyć. A wracając do wiary, to ile w zasadzie trzeba mieć złej woli albo jak bardzo trzeba być naiwnym, by wierzyć w zmienianą przez samego zainteresowanego 27 razy wersję wydarzeń oraz w tłumaczenia o niebraniu pieniędzy, wygranych w totolotka itp.?

Po drugie, wszyscy mówią o tym, jakie to krzywda i niesprawiedliwość spotykają Lecha Wałęsę po latach. Ok. Jednak może by się tak zastanowić również nad krzywdą ofiar donosów? Dlaczego nikt nie chce mówić o ich losach? W książce "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" ustalono tożsamość 28 osób, na które donosił Wałęsa. Ujawnione w ostatnich dniach przez IPN akta ukazują podobno liczby dużo bardziej porażające. Zupełnie inny jest również udokumentowany czas współpracy byłego prezydenta z bezpieką. Nie był to, jak twierdzi on sam, jedynie epizod, lecz okres około 6-7 lat. Zasadne jest zatem pytanie o skalę reperkusji jego działań. Nie stanowi chyba jakiegoś wielkiego odkrycia, że pozostawanie wrogiem reżimu wiązało się z dużym życiowym niebezpieczeństwem. Misją i celem historyków oraz dziennikarzy powinno być rzetelne zbadanie, czy Wałęsa przyczyniał się do życiowych tragedii osób, które współpracowały z nim na rzecz obalenia komuny, a nie machanie ręką na całą sprawę. Nie powinno być nam wszystko jedno, czy w zbudowaniu legendy pomogło Lechowi Wałęsie m.in. kablowanie na kolegów.

Po trzecie, powyższe rozważania można odnieść w takim samym stopniu do historyków, którzy podjęli ten wysoce kontrowersyjny dla współczesnej Polski temat. Warto w tym miejscu pamiętać, z jaką intensywnością szkalowano i opluwano tych, którzy nie bali się zagłębiać w ponure karty życiorysu ikony "Solidarności". Sławomir Cenckiewicz opowiadał, że grożono nawet jego rodzinie. A przecież byli jeszcze inni, Piotr Gontarczyk, Paweł Zyzak itd. Wspomniany Cenckiewicz powiedział, że dziś może odczuwać osobistą satysfakcję i wcale mu się nie dziwię. Choć podejrzewam, że ta satysfakcja ma smak gorzki. W każdym razie życzyłbym sobie, aby każda sprawa, afera czy sensacja dotycząca interesu społecznego była wyjaśniana i opracowywana przez podobnie niezłomnych i zdeterminowanych badaczy. Jakże znamienne jest zresztą to, że Lech Wałęsa sam podziękował przedwczoraj Sławomirowi Cenckiewiczowi, że materiały zostały opublikowane.

Po czwarte, zaskoczył mnie nieco szok niektórych komentatorów po ujawnieniu teczki personalnej "Bolka". Trudno się przecież dziwić, że wieloletni Minister Spraw Wewnętrznych PRL miał prywatny zasób tajnych materiałów rangi państwowej. Gdybym ja był jednym z liderów zbrodniczego systemu, to po obaleniu tegoż systemu również trzymałbym w domu (albo lepiej na daczy) m.in. materiały kompromitujące moich przeciwników. Zależałoby mi jak cholera, żeby się zabezpieczyć przed akuratnym rozliczeniem moich działań. Pytanie za sto milionów złotych obiecanych przez Lecha Wałęsę brzmi: ilu jeszcze oficerów dawnych służb i prominentów poprzedniego systemu ma takie prywatne archiwa? Ile jest takich domów, działek, etc.? A w związku z tym, że komunistyczna Polska była państwem satelickim, a nasi włodarze raportowali bezpośrednio za wschodnią granicę, jest i druga część pytania: ile z takich kluczowych dokumentów znajduje się w Moskwie?

Wreszcie po piąte - częstym argumentem sympatyków legendy "Solidarności" jest: "Nie żyłeś w tamtych czasach, nie wiesz jak to było, więc nie masz prawa się wypowiadać". Przepraszam, ale to krzywy, wręcz głupi zarzut. Poddając się takiemu tokowi rozumowania musielibyśmy pogodzić się z tym, że o szmalcownikach mogą sobie dyskutować już naprawdę nieliczni, że nie wspomnę o rozliczaniu konfederatów z Targowicy. No to mi się nie dodaje. Temu właśnie ma służyć sumienna praca historyków i innych badaczy, by można się było rzeczowo na dany temat wypowiedzieć. Zdaję sobie sprawę, jakie dramaty i rozterki przeżywali ludzie w starciu z oprawczą władzą, w tym m.in. bardzo młody Lech Wałęsa mający na utrzymaniu rodzinę, a z tyłu głowy świadomość, że jeszcze przed chwilą strzelano do jego kolegów. Pojęcia nie mam, jak bym się zachował w podobnej sytuacji, dla nas ówczesne tragiczne wybory są totalnie abstrakcyjne. Niemniej jednak nie zgadzam się, by milczano o ponurych epizodach, skoro już miały miejsce. Czym innym jest bowiem uczciwe podawanie faktów, a czym innym ich sprawiedliwa ocena.

Mogę sobie nie lubić Wałęsy i uważać, że jest klinicznym mitomanem i megalomanem, jakiego świat nie widział. Mogę, bo mamy taką wolność i nikt nie może nam dyktować sympatii i antypatii. Trzeba jednak w tym miejscu wyraźnie zaznaczyć, że to właśnie m.in. Wałęsa o taką wolność i "o take Polskie" walczył, no i je wywalczył.

Wywalczył i tego mu się już nigdy nie odbierze. Nie wiem jak twarde fakty i straszne historie musiałyby się znajdować w wypływających aktualnie dokumentach, by skutecznie skruszyły pomnik Lecha Wałęsy. Na tę chwilę wydaje mi się to niemożliwe. I nawet gdyby dziś, z ogromnym w opinii wielu spóźnieniem, Wałęsa stanął, uderzył się w pierś i przeprosił, wydaje się, że błędy młodości zostałyby mu wybaczone. Taki pogląd jawi mi się jako oczywisty, ale musiałem go tutaj wprost wyartykułować, żeby nie narazić się na zajadłe ataki "hejterów".

Co jest zatem clou niniejszego wpisu? By pozwolić każdemu obywatelowi na dokonanie własnej, zgodnej ze swoim sumieniem, oceny biografii byłego prezydenta. Żeby jednak ów obywatel miał szansę na dokonanie uczciwej oceny, należy najpierw zadbać o to, by wiedza historyczna o życiu i dokonaniach Wałęsy była rzetelna i komplementarna, nie zaś wyrywkowa i upudrowana. Jest taka życiowa zasada, że kłamstwo ma krótkie nogi. Na gruncie Historii przez duże "h" nogi te bywają niestety często wyjątkowo długie, ale i tak koniec końców w większości przypadków prawda wypływa na powierzchnię. Nie ma więc co kluczyć i przed nią uciekać, lecz trzeba spojrzeć jej w twarz. Historia osądzi wszystkich i z tej reguły nie wykpi się nawet laureat pokojowej nagrody Nobla.

Smutna konstatacja jest natomiast taka, że (podobnie jak w niemal każdej istotnej sprawie w naszym kraju) mamy dostępne jedynie dwie opcje. Albo więc uznajesz Lecha Wałęsę za bezdyskusyjną legendę i pozbawioną słabości krystaliczną postać albo postrzegasz go jako zdrajcę i kapusia. Tertium non datur. Tymczasem to właśnie trzecia droga jest najczęściej najtrafniejsza...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz