14 czerwca 2014

Mundialeiro!

Dwa gole obładowanego presją Neymara, popis Oscara, nieprzytomny sędzia z Japonii, przemoknięty dos Santos, nieprzytomny sędzia z Kolumbii, latający Holender i zgnębiony Casillas, nieobecny Vidal, przytomny sędzia z Wybrzeża Kości Słoniowej. Trochę się już na tegorocznym mundialu zadziało, a największe wrażenie zrobiła oczywiście pomarańczowa masakra. Dwa dni przepełnione mistrzostwami we wszystkich możliwych mediach, Neymar z Robbenem wychodzą z lodówki, w telewizji wiecznie fachowy Gmoch - niektóre z osób niezbyt przekonanych do futbolu zapewne już dostały migreny lub mdłości.

Wszyscy wokół mówią o Mistrzostwach Świata w Piłce Nożnej, to ja także chciałbym co nieco. Nie szukam oryginalności, nie będę desperacko wymyślał tematu zastępczego. Co cztery lata mundial przez miesiąc wyznacza u mężczyzn (siłą rzeczy u kobiet też) rytm dnia i ja także się przed tym nie bronię.


Zgoda, nie jestem kibicem totalnym, który musi chłonąć absolutnie każdy mecz, analizę, komentarz, artykuł, wywiad, tweet, itd. Wstyd się przyznać, ale spóźniłem się nawet na mecz otwarcia (przekonałem się za to, że sceny impro i stand-upu w Warszawie rozwijają się pięknie i błyskawicznie). Niemniej ja naprawdę żyję tym wszystkim, tą atmosferą i otoczką, a turniej o Puchar Świata niezmiennie wywołuje u mnie czystą radość i ekscytację, że oto na moich oczach dzieje się coś wielkiego, historia. A jeśli nie historia, to chociaż niezły kawałek fajnego futbolu. Oto w tym chodzi - o chłopięcą radość z tego, że przez kilka tygodni wszystko jest podporządkowane jednej z twoich ulubionych rozrywek i niespecjalnie wypada Cię za to karcić. I choć nie wszystkie mecze na mistrzostwach to szlagiery, w rundzie grupowej pałętają się przecież Hondurasy i inne Australie, to jednak każde spotkanie w turnieju tej rangi pozostaje małym świętem. Uwielbiam więc mundial i już.

Od dziecka kibicuję reprezentacji Włoch, na swoją drugą ulubioną drużynę narodową mianowałem zaś również dawno temu Argentynę. Piłkarze z kraju pasty dali mi poczucie satysfakcji w 2006 roku, nie miałbym zatem nic przeciwko temu, by teraz zatriumfowali albicelestes. Messi i spółka wznoszący trofeum Pucharu Świata rozgrywanego na sąsiednich stadionach u odwiecznego rywala - to byłoby coś. Wówczas jeszcze tylko Juventus wygrywający Ligę Mistrzów (na czasy jego dominacji w Europie moja świadomość się nie załapała), a Legia kwalifikująca się do fazy grupowej Ligi Mistrzów, i mogę umierać.

Teraz trochę pesymizmu. Choć tak jak wspomniałem, mundial niezmiennie budzi we mnie tę samą radość i fascynację, to jednak zauważam postępującą deprecjację mistrzostw. Wydaje się, że z turnieju na turniej tracą one coraz więcej pod względem sportowym, ich prestiż cierpi. Piłkarze są przemęczeni coraz bardziej wymagającym sezonem klubowym, na mundialu często daleko im do optymalnej formy i dyspozycji, a niektórzy sprawiają wręcz wrażenie, jakby reprezentowanie ojczyzny traktowali jak niemiły obowiązek. Prawdziwą sławę i bogactwo zyskuje się dziś triumfując z klubem, a czasy, gdy tylko i wyłącznie świetne występy na mistrzostwach kontynentu lub świata stanowiły trampolinę dla piłkarskiej kariery, powoli odchodzą do lamusa. Niektórym już się po prostu nie chce. Nawet te piosenki z okazji mistrzostw już nie te co kiedyś, a Pitbull wciska się wszędzie. Owszem, mistrzostwa globu to nadal potężna, komercyjna impreza, jednak sukcesywnie ubywa jej widowni telewizyjnej. O czymś to musi świadczyć - kibic nie lubi, gdy traktuje się go nie do końca poważnie. I wydaje mi się, że w tym zdaniu nie jestem odosobniony - nie tak dawno temu dziennikarz sportowy Rafał Stec również pisał o tym, z jakimi problemami boryka się obecnie ta wspaniała impreza.

W jakimś sensie wiąże się z tym inne zagadnienie, o którym sam kiedyś wspominałem na moim starym blogu. Najcieplej wspominamy graczy z naszego dzieciństwa, najlepsze są mundiale, na których się wychowywaliśmy. O tym z kolei pisał niedawno inny dziennikarz, Krzysztof Stanowski. Dzisiejsze gwiazdy mogą przewyższać swoich poprzedników pod każdym względem - fizycznym czy sportowym - a i tak będziemy uważać tych drugich za niedoścignionych mistrzów. Dlatego za najlepszy wciąż uznaję mundial z 1998 r., choć, paradoksalnie, w pamięci mam w większości jedynie jego przebłyski. Kiedyś śmiałem się z ludzi, który potrafili wychwalać wielkość Lwa Jaszyna lub Alfredo di Stefano. Dzisiaj zastanawiam się, za jakiego będę kiedyś uchodził dinozaura, gdy z rozczuleniem wspomnę sobie o Del Piero, Batistucie, Figo czy Tottim.

Cieszmy się zatem magią mistrzostw świata, póki jeszcze istnieje.

Na koniec krótka refleksja. Na jednym z portali internetowych, nie pamiętam którym, przeczytałem, że w meczu otwarcia gospodarze zmierzą się z "Brazylijczykami Europy", czyli Chorwatami. Wielki znak zapytania zaczął natychmiast pulsować w mojej głowie. Chorwaci "Brazylijczykami Europy", a to ciekawe. Słyszałem już o "Brazylijczykach Europy" w kontekście Portugalii - jak najbardziej trafne, język, kultura, Pedro Álvares Cabral, konkwistadorzy, itd. - ok. Swego czasu jako o "Brazylijczykach Europy" mówiono również o Holendrach - styl, wysokie umiejętności techniczne, w porządku, też przejdzie. Ale Chorwacja? Albo coś przegapiłem i robię z siebie teraz durnia albo kogoś trochę poniosło przy klawiszach. Nie wiem ile Dalmacja musiałaby zacząć eksportować kawy, żeby cokolwiek się tu zgadzało. Przestrzegam przed usilnym tworzeniem nietrywialnych porównań, bo potem powstają takie potworki jak "Białystok Kielcami Podlasia".

Swoją drogą ciekawe, czy gdzieś na drugim końcu świata mówi się "Gujana Francuska Polską Ameryki Południowej", bo oba kraje są tak samo cienkie w piłkę lub też "Indie Stanami Zjednoczonymi Azji", gdyż w równym stopniu mają piłkę nożną w głębokim poważaniu.

Puentując, wszyscy dobrze wiemy, że jedyną drużyną, która rzeczywiście zasługiwała na miano "Brazylijczyków Europy", była Pogoń Szczecin Antoniego Ptaka.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz