14 stycznia 2013

Brace yourself, sesja is coming

Hejas. Long time no see. A raczej long time no write and no read. Jako że tytułowa sesja za pasem, to oczywiście wena wbiła mi się na kwadrat i "puka" taranem do głowy. To nic, że przez ostatnie miesiące było kilka dobrych okazji, świąt, itp., a także i tematów, żeby jakąś notkę nakreślić. To nic, przecież najprzyjemniej się pisze wtedy, kiedy można by tak sobie jednak odpuścić. Dawno nic nie spłodziłem i raptem sobie pomyślałem: "A dziś spłodzę!" I niniejszym popełniam ten wpis.

A zatem tak trochę na wariata o paru rzeczach, które akurat przyszły mi na myśl. To może najpierw o kinie. Coś polecę i czegoś nie polecę. Zacznę od filmu "End of Watch" (w polskim obiegu "Bogowie ulicy"), który swoją drogą sam obejrzałem pod wpływem bodźca wywołanego rekomendacją zamieszczoną na znajomym blogu niedokina.blogspot.com. Z czystej wygody, ale i z szacunku dla rzetelnej i bardzo ciekawej recenzji kolegi, odsyłam do jego tekstu

Ja od siebie napiszę krótko: naprawdę udane kino, może nie sensacyjne, bo chyba ciężko tutaj o naprawdę wielką sensację (osobiście przypomina mi to już bardziej paradokument, ze względu na sposób realizacji i montaż), ale naturalnie fabuła jest i napięcie także, i to spore. Praktycznie przez całość trwania obrazu czułem, co się zaraz wydarzy, a przynajmniej do jakiego końca nas ta historia prowadzi - taki to po prostu typ filmu - ale absolutnie w niczym mi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, delektowałem się wzajemnym rozumieniem się głównych bohaterów oraz błyskotliwością gościa od dialogów. Czasem tak jest, że największą wartością jest kapitalna gra aktorska, która tchnie życie nawet w opowieść o Kononowiczu. Tyle ode mnie, resztę wytłumaczy Wam Buhaj. Polecam (i recenzję, i film).

Teraz "niepolecenie": "Żelazna Dama". Tak, wiem, że mam zapłon i w ogóle. Po prostu przypomniałem sobie, że z ważniejszych oscarowych filmów z zeszłego roku tego jeszcze nie widziałem. Oczywiście nie będzie to niepolecenie typu całkowitego odradzania zetknięcia się z filmem i omijania go szerokim łukiem, jakie należałoby poczynić chociażby w przypadku "Gulczas, a jak myślisz?". Jednak wyrażę swoje stanowcze zdanie na temat tej produkcji, która w mojej opinii, zupełnie nie sprostała oczekiwaniom, ba, także wymaganiom, jakie należałoby tego typu produkcjom stawiać. 

O czymże jest bowiem ten film? Przez bez mała 3/4 seansu twórcy raczą nas obrazem zniedołężniałej, dotkniętej daleko posuniętą demencją starczą kobiety, której życiorys tak naprawdę zasługuje na, i który z powodzeniem zaspokoiłby dwie, trzy oddzielne fabuły. Tymczasem z "Żelaznej Damy" nijak nie dowiadujemy się zbyt wiele o początkach błyskotliwej kariery politycznej, o jej przebiegu, a wreszcie, co siłą rzeczy powinno stanowić chyba centrum zainteresowania podobnego dzieła, o najważniejszych chwilach, ale i niuansach jej premierostwa. O chwilach doniosłych i trudnych, porażkach i sukcesach. Gdzieś tam tylko przemknęła wojna o Falklandy i właściwie tyle. 

Może to ja podszedłem niewłaściwie do tematu. Może wynika to z jakiegoś niezrozumienia intencji, idei od początku przyświecającej reżyserowi. Bo chyba faktycznie nie rozumiem, dlaczego aż tyle zdjęć poświęcono na zobrazowanie obecnej kondycji umysłowej Margaret Thatcher. Na zilustrowanie jej lęków, fobii, dręczących ją halucynacji, etc. To znaczy oczywiście można to robić, nie twierdzę, że powinien istnieć krąg jednostek nietykalnych, którym należy jedynie stawiać pomniki. Tylko że odbrązowienie postaci historycznej powinno czemuś służyć. A czemu w tym wypadku służy pokazanie Żelaznej Damy w takim świetle? Co wynika z uwypuklenia jej schorowania? 

Póki co, nie odnajduję odpowiedzi na te pytania, czekam natomiast na film, na który postać miary Margaret Thatcher, biorący naturalnie pod uwagę wszystkie kontrowersje, które wzbudza po dziś dzień, zwyczajnie zasługuje. "Żelazna Dama" nie jest jak dla mnie opowieścią o jednym z najważniejszych współczesnych polityków, który odcisnął ogromne piętno na historii jednego z najbardziej wpływowych państw na świecie. Jest opowieścią, w której ktoś prześlizgnął się po temacie licząc na to, że wszystko załatwi magia nazwisk - osoby odgrywanej i osoby ją grającej.

Jedynie Meryl Streep jak zwykle udźwignęłą to, co udzwignąć jej kazali. Z jej grą się nie polemizuje. Toteż nie będę tego czynił. 

Gorący przedoscarowy okres zawsze rozpala moją wyobraźnię, na ile mogę zwiększyć swój budżet "kinowy". Jest co oglądać, krótkie i pobieżne spojrzenie na relację z wczorajszych Złotych Globów wystarcza, by zaostrzyć apetyt. Na szczycie listy życzeń oczywiście nowy Tarantino, ale chętnie przyjrzę się także czarnemu koniowi w wyścigu do Oscara - "Operacji Argo" mojego ukochanego drewnianego (który jednak smykałkę do reżyserii ma, oj ma) Bena Afflecka. A są przecież jeszcze "Lincoln", "Poradnik pozytywnego myślenia", "Miłość". 

Złotego Globa zgarnął ten rudy gość z "Homeland". Mowa oczywiście o Damienie Lewisie, laureacie nagrody dla najlepszego aktora w serialu dramatycznym. Piszę o tym celowo, aby zarekomendować ów serial. W Stanach bije on aktualnie rekordy popularności, co odzwierciedlają właśnie tegoroczne Złote Globy, a i w Polsce mania wyraźnie się rozkręca. Jeśli twórcy utrzymają formę (co przy tej fabule będzie piekielnie trudnym zadaniem) serial ten ma szansę zawładnąć umysłami widzów przez wiele sezonów, jak niegdyś "Lost" czy wciąż wielbiony "Dexter". Póki co jest dobrze. Choć akcja momentami owszem, jest grubo ponaciągana, to i tak odcinki pochłania się w dawkach końskich. Wiem, bo przyswoiłem dwa sezony w kilka dni. 

Z innej beczki: grupa dziennikarzy spod znaku weszlo.com stworzyła nowy, bezkompromisowy portal dla mężczyzn. To znaczy tak zgaduję, że robić to będą Ci sami ludzie, którzy co tydzień wpuszczają na swoje łamy skacowanego Pawła Zarzecznego (a propos, nikt i nic nie przebije osoby, która się pod niego podszywa na fejsie). W każdym razie z inicjatywą na pewno związany jest Krzysztof Stanowski, legendarny autor widmo biografii Kowala (tego z Bródna, waszego ulubieńca, choć nie chcecie tego przyznać widzewiacy i lechici) i jeszcze bardzie legendarny autor artykułu, który przez ostatnich kilka dni był namiętnie udostępniany gdzie popadnie w sieci. Wyszlo.com wystartowało dziś, redakcja "Klawiaturyzacji" będzie się bacznie temu projektowi przyglądać. Być może strona zasłuży nawet na to, by zawisnąć w linkach. A coś mam przeczucie, że może zasłużyć.

To będzie chyba na tyle, bo choć w głowie miałem jeszcze parę innych kwestii do poruszenia, były to same pierdoły, w przeciwieństwie do tych wszystkich ważkich tematów, którymi Wam zasunąłem powyżej. Również i z okresu mojej nieobecności sporo się uzbierało, na pewno jesteście ciekawi co tam u mnie,więc postaram się Wam co jakiś czas coś opowiedzieć. 

Tymczasem pożegnam się z Wami ripostą, którą zastrzeliła mnie dziś totalnie moja narzeczona: 

"Rzuciłeś 15 zł na Wielką Orkiestrę, a byłbyś w stanie dać księdzu na kolędzie w kopercie 50 zł?!"

Tak do przemyślenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz